Na początku muszę się do czegoś przyznać – nie lubię seriali proceduralnych, przynajmniej nie takich w starym stylu, w których na 24 odcinki przypadające w sezonie tylko kilka naprawdę coś wnosi do opowiadanej historii. Dlatego też, gdy The Good Wife została mi polecona, długo zastanawiałem się, czy to produkcja dla mnie. Nie pomagało również, że pierwsze odcinki były tym proceduralem w najgorszym wydaniu – skupionym wokół spraw tygodnia, z ledwie zarysowaną główną osią fabuły. Z perspektywy czasu jestem jednak niesamowicie zadowolony, że udało mi się przebrnąć pierwsze kilkanaście odcinków, podczas których zostajemy powoli wprowadzani do świata chicagowskich prawników. Co odróżnia The Good Wife od innych procedurali i sprawia, iż ten serial tak bardzo chce się oglądać? Najprościej odpowiedzieć, że wszystko, ale przecież to żadna rekomendacja. Główną bohaterką The Good Wife jest Alicia Florrick, która zmuszona jest rozpocząć nowe życie i po kilkunastoletniej przerwie powrócić do zawodu prawnika, by zapewnić utrzymanie swoim dzieciom. Wszystko przez jej męża, Petera, prokuratora generalnego hrabstwa Cook, który podaje się do dymisji ze względu na korupcyjny i seksualny skandal z jego udziałem. Produkcja, w myśl zasady Hitchcocka, zaczyna się od trzęsienia ziemi (czyli Petera rezygnującego ze stanowiska podczas konferencji prasowej), by potem napięcie stopniowo rosło. I przez siedem sezonów właśnie tak było. Historia, a konkretniej sposób prowadzenia akcji i scenariusz, to jeden z dwóch największych plusów The Good Wife i to z paru względów. Odcinki są bardzo dynamiczne, wiele się w nich dzieje, ale nie są przy tym trudne w odbiorze czy zawiłe. Nie występuje tutaj również takie zjawisko jak status quo - sytuacja cały czas jest płynna. To nie jest jeden z tych seriali, w których dzieje się najwięcej podczas premiery, przed zimową przerwą i w finale sezonu. Scenarzyści wcale nie zostawiają najlepszych motywów na specjalne okazje, sztucznie przedłużając akcję w „zwykłych” odcinkach. Najlepiej jest to widoczne w piątym sezonie, uznawanym też za najlepszy. Właśnie w nim większość odcinków ma jakość, na którą seriale wskakują zazwyczaj w końcowych odsłonach serii. Poza tym The Good Wife nie jest tylko dramatem prawniczym. Świetnie odnajduje się również w tematach political fiction i w pewnym momencie wątki polityczne stają się równie ważne jak te kancelaryjne. Nie jest to może polityka na skalę światową, ale fani House of Cards też mogą tu znaleźć coś dla siebie. Plus przypisać można również do punktu sprawy tygodnia. Właśnie w nich tkwi największa siła The Good Wife. Dlatego też na początku wspomniałem, że to specyfika stacji ogólnodostępnych pozwoliła tak rozwinąć skrzydła tej produkcji, bo w 12-odcinkowych sezonach preferowanych przez stacje premium nie udałoby się upchać tylu wydarzeń, a przecież trudno sobie wyobrazić 14-sezonowy serial w telewizji kablowej. Właściwie każda sprawa tygodnia jest ciekawa, często zaskakuje nie mniej niż wydarzenia w wątku głównym i jest integralną częścią odcinka, a nie tylko zapychaczem. Poza sprawami rozgrywanymi na tradycyjnej sali rozpraw nasi bohaterowie prowadzą też sprawy w sądzie wojskowym, sportowym, a nawet uniwersyteckim. Na nudę w tym względzie narzekać nie można, bo gołym okiem dostrzega się starania scenarzystów o utrzymanie uwagi widza.
Źródło: CBS
Drugim dużym plusem The Good Wife są postacie i aktorstwo. Każda pojawiająca się osoba jest ciekawa, dobrze zagrana i charakterystyczna. Parę z nich jest może lekko przerysowanych, ale pasują do konwencji przyjętej przez serial. Jest to też jedna z najlepiej zagranych produkcji telewizyjnych. Oczywiście Julianna Margulies jest bezbłędna w głównej roli, niektórzy krytycy nazywają Alicię Florrick żeńską wersją Waltera White'a (ja sam chyba bym wstrzymał się z taką oceną, chociaż pewne analogie można znaleźć, aktorsko jednak to ta sama liga co Bryan Cranston), ale The Good Wife to zdecydowanie nie jest spektakl tylko jednej osoby. Christine Baranski, Archie Panjabi, Matt Chuchry, Josh Charles czy mój faworyt – Alan Cumming w roli Eliego Golda – zasłużyli na niejedną nagrodę. Gdy dodać do tego, że w serialu w ważnych rolach pojawili się tacy aktorzy jak Michael J. Fox, Matthew Goode, Denis O'Hare, Anna Camp, Mike Colter czy Jeffrey Dean Morgan, to można mówić o naprawdę silnej obsadzie (a wspominam tutaj tylko o tych najważniejszych, pełna lista jest jeszcze bardziej imponująca) i zapewniam, że każdy został wykorzystany w stu procentach. Z postaciami w The Good Wife wiąże się jeszcze jedna ciekawa kwestia, która dobrze wpływa na ciągłość świata przedstawionego, eliminując jedną z największych wad procedurali według mnie. Postacie poboczne mają życie poza ekranem i choć nie pojawiają się w każdym odcinku, to wracają, by rozwiązywać swoje sprawy. Kancelaria prawnicza, w której pracują główni bohaterowie, ma swoich stałych klientów, prowadzi sprawy w tym samym sądzie oraz walczy z tymi samymi prawnikami i nikt nie próbuje wcisnąć oglądającemu, że posada sędziego sprawowana jest tylko przez tydzień, a wielkie korporacje pozywane są raz na siedem lat, bo tak nie jest, co bardzo dobrze pokazano. Widzowi też o wiele lepiej obserwuje się poczynania na sali sądowej, gdy naprzeciw siebie staje dwóch prawników, którzy poza sądem są przyjaciółmi i doskonale wiemy, jak wygląda ich relacja prywatna, a arbitrem rozstrzygającym spór jest znany nam już sędzia, przez co możemy się spodziewać jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy, kto będzie miał ułatwioną batalię. Niby mały szczegół, a cieszy niesamowicie.
Źródło: CBS
Osobny akapit należy się muzyce; bez niej to nie byłby ten sam serial. Zawsze pasuje do sytuacji i świetnie uzupełnia wydarzenia na ekranie. W mojej pamięci szczególnie zapisała się kompozycja Davida Buckleya Countdown to Execution oraz dwie piosenki: Lucy Schwartz – La Luna i Clem Snide – No One's More Happy Than You. A to tylko kropla w morzu świetnego soundtracku, którym uraczyli nas twórcy przez siedem lat emisji. Ja sam nigdy nie zwracam wielkiej uwagi na ten aspekt, ale jeżeli dla kogoś muzyka stanowi bardzo ważną część seansu, na pewno się nie zawiedzie. Do tej pory w głowach osób niemających wcześniej styczności z dramatem CBS mógł powstać obraz dzieła doskonałego. Niestety The Good Wife wbrew nazwie posiada parę rys. Za dwie największe uznałbym nudny początek oraz nie najlepsze zakończenie. Pierwszy sezon (a właściwie cały serial) rozkręca się mniej więcej od pojawienia się postaci Eliego Golda. Co do zakończenia – siódmy sezon może nie jest najlepszą finałową serią w historii telewizji i na pewno oczekiwałoby się więcej od produkcji tego poziomu, ale tragedii nie ma. Nie ma też mowy o poziomie rodem z ostatnich sezonów Dexter czy How I Met Your Mother. Ja zaakceptowałem zamysł twórców na finał, marząc jednocześnie o jakimś spin-offie, który przedstawiłby dalsze losy niektórych bohaterów. Już w swojej recenzji finałowego odcinka zaznaczyłem, że dla mnie The Good Wife jest serialem wartym maksymalnej noty. Na mojej liście najlepszych telewizyjnych produkcji znajduje się wyżej niż Breaking Bad i Game of Thrones. Tutaj znalazłem to, czego zawsze oczekiwałem od seriali: dobrej historii, świetnego aktorstwa i żywiołowej akcji, która nie pozwala nudzić się choćby przez sekundę. Odpowiadając na pytanie zawarte w tytule – uważam, że jak najbardziej warto obejrzeć The Good Wife. Jeżeli jest jakiś serial wielkiej czwórki z ostatnich lat, który należałoby nadrobić, to właśnie ten opowiadający historię Alicii Florrick i reszty prawników z Chicago.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj