ADAM SIENNICA: Obserwuję cię na Facebooku, więc widziałem, że byłaś zachwycona filmem Green Book. DOROTA MIŚKIEWICZ: Tak, Green Book to film przede wszystkim o przyjaźni. Szukam tytułów, które mają pozytywne przesłanie, ale większość z nich nie zawsze jest dobra artystycznie. Są wspaniałe produkcje, które jednak są albo smutne, albo trudne, albo pełne przemocy. Oglądam też filmy i seriale, w których jest przemoc, jak choćby Gra o tron, którą śledziłam - jak większość - ale to są tak zwane filmy z kategorii straszne (śmiech), a ja szukam takich, które mnie natchną pozytywnie. I ten, nie dość, że był pozytywny, to przy okazji dobry. I świetnie zagrany. Tak. A dla mnie o tyle ważny, że był o pianiście, więc w pewnym sensie koledze po fachu. Piękna i prawdziwa historia, bo jest to film na faktach. Naprawdę robi wrażenie, jeszcze jak sobie pomyślimy, że to było tak niedawno! Rasizm, który wtedy był w Ameryce, choć już nie w tym wymiarze, ale nadal jest obecny… Czy patrząc na filmy, ciekawsze są dla ciebie te, które opowiadają o kimś z branży muzycznej? Lubię filmy o ludziach. To jest coś, co mnie interesuje, bo pokazuje nam prawdę. Być może o nas samych. Możemy się przejrzeć w ekranowych bohaterach. Szczególnie lubię opowieści o muzykach, bo czuje się bardzo związana z całym środowiskiem muzycznym, zwłaszcza jazzowym. Niedawno widziałam film o Jerzym Maksymiuku. Grany był w niektórych malutkich kinach studyjnych. Cudownie jest patrzeć na jego, wydawałoby się, szalone zachowanie. Ja w nim widzę piękno. Nie wiem, czy dla wszystkich jest zrozumiałe to, o czym on mówi, i czy to może być dla innych tak samo inspirujące, jak dla mnie. Teraz dużo ludzi wzrusza się na Ikarze o Mietku Koszu. Jeszcze nie widziałam, ale myślę, że historia niewidomego pianisty może być niezwykle barwna. Leszek Możdżer pomagał w tym filmie przy muzyce, więc efekt musi być. Na pewno. Jestem tym bardziej zaciekawiona tym filmem. Muszę się przyznać, że nie znam dobrze muzyki Mieczysława Kosza. Wiedziałam, że był taki pianista i że grał z Marianną Wróblewską. Jest zresztą klub jazzowy jego imienia w Zamościu, z którym łączy mnie duża zażyłość, bo pamiętam, jak sama byłam uczestniczką konkursu wokalistów w Zamościu. Stamtąd właśnie pochodził Mieczysław Kosz i wiążą się z nim różne historie. Być może Ikar sprawi, że również my, jazzmani, zainteresujemy się jego twórczością. Widziałem ten film na festiwalu w Gdyni i patrząc po reakcjach widzów, dużo osób nawet o nim nie słyszało i to jest najbardziej smutne. Takie filmy mogą być smutne i piękne zarazem, bo przypominają o kimś, kto był naprawdę wybitną i niezwykłą postacią. No cóż, nie wszyscy robią wielką karierę za życia. Nie znamy Mieczysława Kosza, ale to, że nie zna go większość społeczeństwa, to mnie w ogóle nie dziwi. Sama nie znałam jego muzyki, więc dopiero teraz się nad nią pochylę. Ostatnio oglądałam film o wytwórni jazzowej Blue Note, która w latach 60. wydawała masę płyt i być może, gdyby nie ona, nie znalibyśmy wielu nazwisk. Uświadomiłam sobie, że gdyby nie Blue Note, gdzie nagrywano Theloniusa Monka, chociaż było to wtedy kompletnie niedochodowe, to być może nikt z nas by dziś nie wiedział, kto to był. To dzięki tym nagraniom znamy jego wybitną, oryginalną muzykę. Być może dzięki temu filmowi podobnie będzie teraz z Mieczysławem Koszem.
fot. Adrian Chmielewski / Tofifest 2019
Muszę zapytać o Tofifest, bo zapowiada się piękny koncert po gali otwarcia. Jak to się stało, że się tutaj znalazłaś? Jak wygląda przygotowanie takiego koncertu? Zostałam zaproszona przez L.U.C. On już w zeszłym roku stworzył tę orkiestrę filmową. Taką zbieraninę, bo mamy orkiestrę dętą, zespół saksofonowy Whoop Group, sekcję rytmiczną, czyli perkusję, bas, tym razem pod postacią instrumentu klawiszowego, który nazywa się Moog. Jest dwóch DJ-ów, fortepian. Masa brzmienia. Dla mnie to wielka przygoda, bo w takim dużym zestawie i z DJ-ami jeszcze nie występowałam, więc tym bardziej się cieszę. Przypominam sobie początki z L.U.C, kiedy cały czas czekałam na materiały i informacje, co mam tak naprawdę robić w tym projekcie, co mam śpiewać, a on mi ciągle tego nie przysyłał. Zrobiło się już naprawdę blisko. Były dwa tygodnie do koncertu. Byłam przerażona. Spotkałam go na szczęście na sesji zdjęciowej i powiedział mi wtedy o szczegółach, że to będzie melodia z filmu Dziecko Rosemary i jeszcze ze dwie improwizacje. Zorientowałam się, że L.U.C to jest człowiek-improwizacja. On w ogóle nie ma w sobie lęku i tym zaraża. Po tym spotkaniu już wiedziałam, że mogę być spokojna. Mogę się dać ponieść improwizacji i chyba taka jest moja rola w tym koncercie. Zaletą tego koncertu muzyki filmowej jest element zaskoczenia i różnorodność stylów, instrumentów, nastrojów. Można mieszać wszystko z kompletnie różnych i światów w coś, co jednak gra razem i tworzy całość, prawda? Tutaj L.U.C posłużył się jeszcze aranżerami, którzy spięli to wszystko w jakąś zorganizowaną całość. Mówiąc, że cały czas improwizuję, oczywiście przesadzam, bo jest sporo konkretnych melodii, które muszę zaśpiewać w odpowiednim momencie, ani później, ani wcześniej. Można jednak na luzie do tego podejść. Patrzeć na jego batutę i czekać, kiedy pokaże odpowiedni moment. Zawsze mnie to intryguje, czy jako muzyk znajdujesz inspiracje w filmach? Coś cię inspiruje, żeby eksperymentować w innym kierunku? Na pewno muzyka filmowa jest czymś, co bardzo działa na emocje. Zawsze się wzruszałam przy muzyce Ennio Morricone, który pisał takie wyciskacze łez. W ogóle robią na mnie wrażenie kompozytorzy, którzy piszą do filmu czy teatru, bo to jest działalność usługowa. Tutaj nie można napisać tego, co w duszy gra, tylko trzeba naprawdę wczuć się w klimat. Czasami trzeba coś skrócić o sekundę, o pół sekundy do obrazu i to jest coś, co mi bardzo imponuje. Natomiast, czy mnie to bezpośrednio inspiruje? Na pewno, jeżeli są piękne melodie i cudowna muzyka, to ona właśnie zaczyna funkcjonować także i poza filmem. Ennio Morricone, John Williams i inni wielcy kompozytorzy. Myślę, że obecnie współczesnej muzyce filmowej brakuje takich ludzi. To młodsze pokolenie pracuje troszeczkę inaczej. Często teraz tak się pracuje, że kompozytor wymyśla melodię i daje orkiestratorowi, bo twórca nie musi mieć tych kompetencji, nie musi znać zasad orkiestracji. A ci wymienieni przez ciebie to są mistrzowie, którzy się na tym znają naprawdę. Perfekcyjnie wręcz. Oni pokazują, że taka muzyka działa najlepiej. Czasami w nowszych filmach pojawia się muzyka ludzi, którzy tworzą coś na komputerze. I to nie działa tak samo, nie ma tych samych emocji. Czasami są potrzebne inne brzmienia niż typowo orkiestrowe. Wtedy komputerowe, cyfrowe brzmienia mogą się przydać. Czytałem o tobie w Internecie, szukając jakichś ciekawych informacji. I cały czas sieć podpowiada, że miałaś coś wspólnego z filmem Disneya zatytułowanym Piękna i Bestia z 1991 roku. Możesz coś o tym powiedzieć? Tak, mam znajomą, która jest dyrektorem odpowiedzialnym za dubbing muzyczny dla Disneya. Prawdopodobnie musiała wtedy mnie poprosić, bo pamiętam, że śpiewałam do filmu rysunkowego Disneya. To musi być ten film! Jak to wspominasz? Musiałyśmy się idealnie wbić w tak zwane kłapy, czyli jak kłapią buzią zwierzątka, to my musiałyśmy idealnie robić tak samo. To też jest ciekawe i zupełnie inne doświadczenie. Trzeba się wyzbyć trochę swojej osobowości i być idealnie zgranym z postacią na ekranie. Patrzeć nie tylko na mikrofon i słowa na pulpicie, ale też na ekran, gdzie jest postać, która będzie śpiewać moim głosem. Przyznam, że to bardzo mnie ciekawiło, bo nie ma zbyt wielu informacji, poza tym, że twoje nazwisko tam się pojawia. Nie, bo ja tam nie śpiewałam żadnej pierwszoplanowej postaci. To było razem w jakiejś większej masie. Na pewno bardzo pozytywne doświadczenie i z tego, co rozumiem, nie jest to jedyny twój związek z filmem... Jeszcze z takich filmowych rzeczy, to zaśpiewaliśmy kiedyś z Grzegorzem Turnauem piosenkę Pod rzęsami. To miał być utwór promujący Zakochanego anioła. Zaśpiewaliśmy razem jeszcze piosenkę Naszyjnik, która promowała System doskonały. Brałam jeszcze udział w takiej etiudzie filmowej, którą Borys Lankosz kręcił jako swój dyplom w akademii filmowej na zakończenie studiów. Wtedy Abel Korzeniowski robił muzykę i zadzwonił do mnie, żebym wydała z siebie kilka odgłosów. I to, że mówię „wydała z siebie kilka odgłosów”, jest adekwatne dlatego, że to nie było typowe śpiewanie. To było troszeczkę wcielanie się w osoby niepełnosprawne umysłowo, które wydają z siebie bardzo dziwne dźwięki. Miałam je z siebie wydawać i to było naprawdę przekraczanie swoich granic oraz była to dla mnie wspaniała lekcja. Widzisz, na początku myślałaś, że nie masz związku z filmem, a tu się okazało... Jednak z filmem jest trochę przygód. (śmiech) Mówiłaś, że ci imponuje, jak kompozytorzy tworzą muzykę do filmów. Czy sama myślałaś, żeby komponować? Nie podjęłabym się czegoś takiego. Ja w ogóle z wiekiem coraz mniej zajmuję się układaniem melodii, bo coraz bardziej dochodzę do wniosku, że są ludzie, którzy to robią lepiej. Im jestem starsza, tym mam większe wymagania w stosunku do siebie, więc na pewno nie podjęłabym się takiego zadania.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj