W czasach dominacji ambitnych i wielowątkowych dramatów oraz prężnie rozwijających się stacji kablowych próżno szukać schematycznych seriali policyjnych wśród nominowanych do najważniejszych nagród lub ulubionych produkcji krytyków. Na przestrzeni ostatnich pięciu lat amerykańska telewizja przeszła drastyczną metamorfozę, a tytuły kiedyś świeże i nowatorskie teraz uznawane są za wypełniacze ramówek, tasiemce i źródło relaksu dla ludzi po pięćdziesiątce (radzą sobie bowiem z różnym skutkiem w tak istotnym przecież dla reklamodawców przedziale 18-49). Gdy scenariusz CSI po raz pierwszy pojawił się na biurkach włodarzy każdej ze stacji Wielkiej Czwórki, wszystkie podchodziły do projektu z dystansem. Ledwo trzydziestoletni telewizyjny żółtodziób Anthony E. Zuiker stworzył koncept czegoś kompletnie wówczas niespotykanego, łamiącego wszelkie reguły tego, jak powinna wyglądać modelowa produkcja małego ekranu. Nawet taki hollywoodzki gigant, jakim jest Jerry Bruckheimer, który wspierał przedsięwzięcie swoim nazwiskiem i funduszami, nie spowodował zaciekłej walki pomiędzy ABC, NBC, FOX i CBS o prawa do realizacji serii.

W końcu nieśmiało przed szereg zaczęła wysuwać się ostatnia z wymienionych sieci ogólnodostępnych, która chciała raz na zawsze zerwać z łatką "kanału dla geriatryków". Z czasem jednak przestało to być tak istotne, gdyż CBS stało się fabryką procedurali i sitcomów z laughtrackiem, które oglądali wszyscy niezależnie od wieku – co tym samym wyniosło stację na szczyt najchętniej oglądanych telewizyjnych platform. Wszystko zaczęło się od CSI: Las Vegas, którego odbiór wśród widzów był tak trudny do przewidzenia, że dla ostrożności umieszczono serial w piątkowej ramówce (poniżej zwiastun pierwszej serii). Jakby tego było mało, to lead-in w postaci telewizyjnego remake'u "Ściganego" miał być hitem dnia i utrzymywać CSI na powierzchni. Jak łatwo się domyślić, stało się coś zupełnie odwrotnego. Kryminolodzy z Las Vegas bili rekordy popularności i już z początkiem 2001 roku zostali przeniesieni na o wiele bardziej prestiżowy i konkurencyjny, czwartkowy wieczór. Fenomen "CSI" rozgorzał na dobre i było tylko kwestią czasu, zanim CBS zdecydowało się na rozszerzenie tego uniwersum.

Publiczność była spragniona pewnego powiewu świeżości w telewizyjnym medium. Za sprawą Oz czy Rodziny Soprano era kablowa zaczęła wtedy dopiero kiełkować, a przecież nie wszystkich było stać na opłacanie co miesiąc abonamentu premium. Stacja CBS zaproponowała coś dotąd niespotykanego i intrygującego. Premiera CSI: LV została przyjęta z niemal uniwersalnym entuzjazmem. Zawiłe, pełne twistów i często mroczne kryminalne zagadki to tylko kilka kryteriów, które złożyły się na sukces produkcji. Stawiała ona pierwszy poważny krok w procesie digitalizacji telewizji – nie tylko za jej kulisami, ale również na ekranie. Rozwój techniczny spowodował, że z początkiem nowego milenium wysoka rozdzielczość obrazu zaczęła stopniowo wkraczać do amerykańskich domów. Co za tym idzie, serialowe fabuły zaczęły iść z duchem czasu i również charakteryzować się bardziej cyfrowymi i nowomedialnymi aniżeli analogowymi elementami.

CSI rozpoczęło ten marsz kontynuowany później choćby przez CSI tudzież obecnie przez Impersonalnych. Śledzenie losów kryminalistyków badających miejsca zbrodni odróżniało się wyraźnie od typowego policyjnego formatu. Nowoczesne techniki zbierania i analizy dowodów oraz DNA były czymś kompletnie nowatorskim. Serial wrył się w umysły widzów do tego stopnia, że ławy przysięgłych w procesach sądowych domagały się większej ilości szczegółowych informacji, zanim zdecydują o werdykcie. Choć oparte na istniejącej technologii, metody pracy bohaterów były często przejaskrawione i dramatyzowane. Dla publiczności cała otoczka produkcji była jednak tak realistyczna, że doszło do zderzenia fikcji z rzeczywistością i zrodził się popularny szczególnie wśród prokuratorów termin - "efekt CSI". Wszystko ma oczywiście swoje wady i zalety. Doprowadzenie do wyroku skazującego stało się w wielu przypadkach trudniejsze, ale zmusiło rządowych prawników do bardziej wytężonej i rzetelnej pracy. Tym bardziej, że wspomniany "efekt" działał również w drugą stronę, gdy przestępcy szukali w CSI sposobów na oszukanie wymiaru sprawiedliwości.

Do wiernej i ugruntowanej rzeszy fanów po pierwszej serii (ponad 20 mln oglądających co tydzień) dołączyły pod koniec 2001 roku kolejne miliony, które szukały ukojenia w telewizji po atakach terrorystycznych z 11 września. Wszystkie produkcje, które opowiadały historię stróżów prawa walczących ze złem i niesprawiedliwością, były niezwykle popularne wśród Amerykanów bezpośrednio po zamachach i w ogóle w epoce post-9/11. Popularność serii osiągnęła w końcu tak gigantyczne rozmiary, że jedynym rozsądnym wyjściem było stworzenie spin-offu. Powstały ostatecznie dwa i również odniosły niesamowity sukces, który ugruntował mocną pozycję marki nie tylko w USA, ale na całym świecie.

CSI: Kryminalne zagadki Miami zagościły po raz pierwszy w ramówce CBS we wrześniu 2002 roku i przez kolejne lata dominowały w poniedziałki o godzinie dziesiątej wieczorem. Produkcja nie mogła być kopią oryginału, więc zdecydowano się niemal na zredefiniowanie całego formatu. Miejsce akacji było całkowitym przeciwieństwem ponurego Miasta Grzechu. Jaskrawe kolory, teledyskowy montaż w stylu Michaela Baya i niekończące się wstawki dziewczyn w bikini to serialowe Miami. Przerysowany był również główny bohater, Horatio Caine – kreacja bardzo nietuzinkowa, w którą wcielał się David Caruso. Skupiał on uwagę widza do tego stopnia, że z czasem przestawało się oglądać CSI: Miami dla fabuł, a bardziej dla jego okularów przeciwsłonecznych i one-linerów (powyżej garstka z nich). Postaci były poza tym bardziej policjantami niż kryminologami, co odbierało serii oryginalności i stawiało w tym samym szeregu z innymi typowymi proceduralami. Z czasem nawet Caine zaczął się nudzić, na dwa ostatnie lata emisję przeniesiono na niedzielę, a w 2012 roku CBS zakończyło produkcję Miami. Licznik stanął na i tak bardzo imponujących dziesięciu sezonach.

CSI: Kryminalne zagadki Nowego Jorku rozpoczęły nadawanie jesienią 2004 roku. Drugi ze spin-offów ma o wiele więcej wspólnego z pierwowzorem, a twórcy przemycili nawet do konstrukcji fabularnej nieco oryginalnego DNA. Klimat jest tu zdecydowanie bardziej wyważony, a całość - nie tak wizualnie abstrakcyjna jak w "CSI: Miami". Nowy Jork za to znakomicie odwzorowano jako miasto, które nigdy nie śpi i które leczy jeszcze dość świeże rany po 11 września. Bohaterowie też są tu lepiej ukształtowani – są bardziej przyziemni, każdy ma coś do zaoferowania i nie wszystko spoczywa na barkach Gary’ego Sinise’a (Forrest Gump, Okup) wcielającego się w detektywa Maca Taylora, odznaczonego gliny i szefa laboratorium kryminalistycznego. Szczyt formy CSI: NY przypada na czwarty i piąty sezon, w których scenarzyści zrobili coś, co w historii całej franszyzy zdarzało się bardzo rzadko: stworzyli rozbudowane historie powracające, odchodząc drastycznie od schematu "sprawy tygodnia". To posunięcie było na pewno zainspirowane rewelacyjnym siódmym sezonem CSI: Las Vegas z pamiętnym Miniaturowym Mordercą. Mimo wszystko brawa za odwagę, na którą spin-off z Miami nigdy nie było stać. CSI: NY nigdy nie zeszło poniżej pewnego przyzwoitego poziomu i doczekało się aż dziewięciu lat na antenie, kończąc swój żywot w lutym 2013 roku.

Powyższe dwa rozgałęzienia franczyzy "CSI" nigdy jednak nie dorównały poziomem "statkowi-matce", a to właśnie CSI: Kryminalne zagadki Las Vegas pozostaną na zawsze prekursorem formy, którą obecnie określamy mianem "współczesnego dramatu proceduralnego". Do cech i zalet wspomnianych na początku trzeba koniecznie dodać znakomitą atmosferę nieprzewidywalnego Las Vegas, nienaganny wizualny styl (powyżej próbka – inspirowane Matrixem genialne intro premiery dziesiątej serii) i świetna obsadę z Williamem Petersenem na czele – niezawodnym entomologiem Gilem Grissomem, którego można bez chwili wahania zaliczyć do jednych z najlepszych i najoryginalniejszych telewizyjnych protagonistów. Jeżeli ktoś na tym etapie lektury nie może uwierzyć w pochwały wobec weterana CBS, powinien wiedzieć, że jest jego wielkim fanem nie kto inny, ale Quentin Tarantino. Nieraz dziwaczne i pokręcone śledztwa przypominają właśnie styl twórcy Pulp Fiction. On sam zresztą z ogromną chęcią podjął się reżyserii niezwykle emocjonującego i pełnego napięcia finału piątego sezonu pt. "Grave Danger".

CSI: LV nie ma w najbliższym czasie zamiaru żegnać się z widzami. Oglądalność w czternastym roku emisji nadal dopisuje i nic również nie wskazuje na to, że stacja pozwoli serialowi powoli wyzionąć ducha po zesłaniu na piątkowy wieczór. Być może kiedyś produkcja wróci na swój pierwotny timeslot, ale jeszcze nie teraz - w środę ma się dobrze. Marka "CSI" jest więc w rewelacyjnej formie. Bardzo łatwo pokusić się o taki wniosek - w końcu CBS szykuje kolejny spin-off.   


 

Premiera czternastego sezonu CSI: Kryminalnych zagadek Las Vegas już 13 marca o 21.00 w AXN.

 

 

 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj