Szczególnie w takich grach, jak "Mass Effect"? Kobieta nasłuchała się strasznych opowieści z internetowej krypty, że każdy jej kroczek, reakcja, grymas wpłynie na losy wszechświata. Taka odpowiedzialność! A jest tyle kwestii do przemyślenia! Tyle możliwości! I przecież nie godzi się, żeby inni bohaterowie płacili za nasze złe decyzje. Dlatego kobieta boi się tych wszystkich kroczków, reakcji i grymasów czynić. WSAD uciska niepewnie, a kolejne opcje dialogowe wybiera drżącym kursorem.

[Tekst zawiera lokowanie spoilerów, nawiązań, powiązań i stereotypów.]

Operacja zmiany płci

O ile wybór klasy komandora Sheparda poszedł gładko (temat na kolejny tekst: wyższość snajperki nad innymi rodzajami broni), o tyle problematyczna okazała się kwestia zazwyczaj dość oczywista: płeć. Pisałam już o zależności płci (bohatera gry) od płci (gracza). Streszczając: faceci grają babami, żeby podziwiać widoki, baby grają babami, bo utożsamiają się ze swoją bohaterką. Badania nadal trwają, teza się sprawdza. Przynajmniej w moim przypadku. Zaszczytnym wyjątkiem od reguły było właśnie "Mass Effect", które może nie jest nawet w pierwszej trójce gier mojego życia, ale na pewno jest serią przełomową.

Rozpoczęłam rozgrywkę rudą, starannie tworzoną (przez dobrą godzinę) panią komandor, a skończyłam męskim Shepardem o wyglądzie podstawowym. Warto odnotować, że zmiana nastąpiła bardzo wcześnie, po zabiciu pierwszych zombiaków i zorientowaniu się, że pan Alenko nie jest w moim typie (co zabawne, okazało się, że Garrus jest, ale dopiero w części drugiej – wychodzi na to, że faktycznie "dziewczyny lubią facetów z bliznami"). Za to Shepard podstawowy spełniał wszystkie wymagania w kwestiach estetycznych i pozostał ze mną do końca. Kosmos taki pusty, więc na zdrowie wychodzi możliwość zawieszenia na czymś oka.

Bad guy, good guy, ojciec chrzestny

Płeć może zmieniłam, ale mózg został na swoim miejscu. Naprawdę chciałam się przełamać, zaszaleć i pierwszy raz w mojej historii przygód z grami od BioWare stworzyć postać grającą po ciemnej stronie mocy. Poległam. Lekcje od dziadziusia Disneya o tym, że warto być dobrym, naprawdę mocno wbiły mi się w podświadomość. Dlatego mając w pamięci traumę Endera, nie zabijam pochopnie robali z kosmosu, tym bardziej jeśli są ostatnimi przedstawicielami swojego gatunku. Dlatego też wolę łazić po grze i sadzić wszystkim mowy o zabarwieniu tyrtejskim niż rozsiewać inwektywy. Zresztą na tym polu i tak byłam skazana na przegraną – w końcu w drużynie miałam Wrexa, niekwestionowanego króla ciętej riposty. I bardzo często zabierałam go ze sobą. Jakoś się polubiliśmy.

Sympatia do Wrexa wyjaśnia motywy mojej decyzji w pierwszym poważnym dylemacie serii, czyli akcji na Virmirze. Okazuje się, że hollywoodzkie happy endy mają się nijak do prawdzi… wirtualnego życia, a nawet ktoś taki jak Shepard nie jest w stanie uratować wszystkich swoich przyjaciół. W moim przypadku przygoda kończy się śmiercią Ash. Nie powiem, coś między nami było, rozmawialiśmy dużo o poezji, życiu prywatnym, ale niech się laska nie spodziewa, że na sucho ujdzie jej mierzenie do Wrexa z bardzo niebezpiecznego narzędzia o charakterze palnym. Nawet dzielenie miłości do ambitnej literatury nie jest w stanie naprawić czegoś takiego. Rodzina jest najważniejsza.

Romanse i bromanse

Jak mawia Barney Stinson: "Bros before hoes". Z drugiej strony jednak "nie jest dobrze, aby mężczyzna był sam", więc w końcu trzeba było się rozejrzeć za odpowiednią partią dla pana komandora. Kolega przekonał mnie, że nie warto wikłać się w żadne układy z nudnymi Ziemiankami, dlatego rozejrzałam się po opcjach pozaziemskich. W zasadzie nie miałam innego wyjścia, bo Ash była niedysponowana, Kelly była tylko sekretarką, a jeśli Mirandę traktować jak istotę ludzką, to była zbyt idealna. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z klasyczną u kobiet zazdrością o ładniejszą koleżankę. Aczkolwiek pozwoliłam jej przetrwać do końca ze względu na wzruszającą historię o siostrze (która z jakiegoś powodu zupełnie nie była do niej podobna). Co się zaś tyczy tematu śmierci pozostałych członków mojej drużyny, instynktownie udało mi się pozbywać tylko tych, z którymi zżyta nie byłam, wymieniając Jacoba na lepszy, latynoski model.

Wybór pomiędzy Liarą a Tali przypominał dylemat "nerd czy geek" (i nagle człowiek zaczyna pojmować tę delikatną różnicę pomiędzy jednym a drugim). Uroczo piegowata pani naukowiec czy zawartość hełmu numer trzy? Postawienie na Tali było ryzykowne, szczególnie że moim ulubionym towarzyszem akcji z biegiem czasu stał się groupie-geth o wdzięcznym imieniu Legion, który gdyby był trochę bardziej ludzki, zamiast części od pancerza N7 nosiłby moje zdjęcie w portfelu. Na szczęście wszystko skończyło się najlepiej i nawet udało się uniknąć (śmiertelnego) focha ukochanej za ocalenie gethów od zagłady.

Okazało się, że to był tylko sen

Jestem wielką fanką teorii indoktrynacji Sheparda, która mówi o tym, że cała trzecia część sagi to jeden wielki halun w jego głowie wywołany przez żniwiarzy. I to wcale nie dlatego, że trudno mi jest pogodzić się ze śmiercią bohatera (też, ale nie GŁÓWNIE dlatego). Teoria indoktrynacji usprawiedliwiłaby wiele elementów, które sprawiły, że fabuła sprawia wrażenie naciąganej na wzór i podobieństwo gumki od majtek. Człowiek nie musiałby psioczyć na niewyjaśnione okoliczności końcowego spotkania na szczycie Shepard-Anderson-Iluzja (skąd oni się tam wzięli, do kroćset?). Nie wściekałby się tak na pokręcone bla-bla-bla dzieciaka, które brakiem sensu zawstydza monolog Architekta z drugiej części "Matrixa". W końcu idealnie wyjaśniłoby, dlaczego tylko w jednym zakończeniu (zniszczenie syntetyków) anonimowa postać w uniformie N7 bierze głęboki wdech. Gdyby to zakończenie okazało się jedynym słusznym, nawet morał byłby piękny. O tym, żeby być konsekwentnym. I mieć jaja do końca. I takie tam.

Jednak póki co jestem mocno zdenerwowana zakończeniem. Po pierwsze dlatego, że efekt wszystkich podjętych przeze mnie decyzji wcale nie był aż tak "masowy", jak zapowiadano. Dodatkowe godziny spędzone na wczytywaniu sejwów, żeby fabuła została poprowadzona idealnie, wsiąkły jak krew w piach. Po drugie - już wiem, co czuł Harry Potter, kiedy dowiedział się, że musi umrzeć razem z Voldemortem. I nie jest to miłe uczucie. Dodatkowo twórcy po raz kolejny wytknęli mi moją babską disneyowskość umysłową. Oczywiście, że nie zniszczyłam syntetyków. Uroczy Legion już nie żył, ale pozbawiać Jokera cyber-miłości jego życia? Nie godzi się. Trzeba uratować wszystkich. Jak Bruce Willis w "Armageddonie". I w każdym innym filmie, w którym dostał rolę.

Dlatego, Boże, błogosław sejwy. Błogosław odruch nakazujący nam cisnąć w klawisze szybkiego zapisu co trzy minuty. Błogosław możliwość sprawdzenie wszystkich opcji dialogowych, a przede wszystkim ich konsekwencji. Tylko dlaczego, Boże, nie błogosławisz nam podobnie w życiu prawdziwie namacalnym?

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj