W kinach właśnie możemy oglądać, jak powstało największe fastfoodowe imperium świata. I to z pewnością bardzo ciekawa opowieść. Ale czy zastanowiliście się kiedyś, jak w ogóle fast food i jego okolice są pokazywane w filmach?
Pewnym rzeczom nie da się zaprzeczyć. Idea fast foodów w dużej mierze zdominowała zachodnią cywilizację. Są wszędzie. Są symbolem świata, który nas otacza. Oczywiście
– można je krytykować, omijać, wręcz negować ich istnienie. Ale są. Stoją na niemal każdym rogu i zachęcają. I większość z nas tam bywa. Częściej, rzadziej, ale bywa. Nic więc dziwnego, że kino to zauważa i to na najróżniejszych poziomach. Lokale z fast foodem, ich pracownicy, ich klimat stał się tematem wielu filmów, a jeśli nawet nie tematem to zauważalnym, wyrazistym elementem. Ten tekst nie ma na celu oczywiście wyliczenia wszystkich możliwych filmów, w których pojawia się fast food, ale pokazania tropów
– w jaki sposób i jakimi metodami najczęściej się go przedstawia.
Oczywiście pierwsza i najprostsza metoda, to umieścić tam akcję. Skoncentrujmy się właśnie na takim miejscu, zatrudnijmy tam naszego bohatera i już jest, o czym opowiadać. Zwłaszcza jeśli to (świadoma bądź nie) degradacja społeczna. Najlepszym przykładem
– klasyczna komedia z Eddiem Murphym
Coming to America. Oto afrykański książę, bogaty do nieprzytomności, przybywa do Nowego Jorku i zatrudnia się w lokalnym fast foodzie, by lepiej poznać zachodni świat i być blisko dziewczyny, która mu się spodobała. To oczywiście prowadzi do świetnych obserwacji społecznych i wielu nieporozumień. Ten film ma już blisko trzydzieści lat i wciąż śmieszy jak w dniu premiery.
Drugi film
– raptem sprzed dekady to dzieło Kevina Smitha
Clerks II. Bohaterowie klasycznych, kultowych pierwszych
Clerks już nie pracują w sklepie, tylko właśnie w fast foodzie. I dalej mają swoje egzystencjalne problemy, popkulturowe dyskusje, długą kolejkę dziwnych klientów i humor momentami przekraczający granice dobrego smaku. Dlaczego tym razem to fast food, a nie sklep? Smith zauważył w ten sposób, jak zmienia się świat. Przełom wieków to właśnie czas coraz większego udziału różnego rodzaju franczyz w naszym świecie. Mały niezależny sklepik jest niczym w porównaniu z kolejnym sieciowym lokalem. Chłopaki musieli więc włożyć służbowe uniformy i przenieść się do Mooby'ego
– to oczywiście odpowiednik McDonalda w świecie filmów Smitha. Sieć Mooby to ważny element stworzonego przez Smitha uniwersum i w większości jego filmów znajdziemy drobne odwołania bądź całe sceny nawiązujące do tego fast foodu. Przykładowo w
Dogma para aniołów odwiedza zebranie zarządu, a w
Jay and Silent Bob Strike Back tytułowi bohaterowie korzystają tu z darmowego internetu i spotykają Justice, piękną aktywistkę ruchu obrony zwierząt.
Oczywiście nie sposób nawet zliczyć, w ilu serialach mamy wizyty w fast foodach, bohaterów, którzy chwilowo bądź na stałe tam pracują, i sceny pokazujące żywienie się w biegu (bo przecież bohaterowie dobrych seriali zawsze mają coś do roboty, więc jeść muszą w biegu) właśnie w takich miejscach. Ale jeden i to bynajmniej niepoważny serial chciałem tu wymienić. Bo w jego animowanej i zabawnej formie motyw konsumpcji w takim lokalu i wszystko, co z tym związane, wraca w tak wielu odcinkach, że aż trudno zliczyć. Wiecie o czym mówię? Tak, to
SpongeBob SquarePants – ta kreskówka rozgrywająca się w podwodnym świecie to przecież właśnie opowieść o pracowniku takiego lokalu i to pracowniku dobrym, szybkim i niespecjalnie rozgarniętym. Wręcz idealnym.
Ale zostawmy już tę codzienność pracy w fast foodzie. Wszak kino może podejść do tego tematu jeszcze na kilka innych sposobów. Może na przykład uczynić z takiego posiłku koło napędowe całej fabuły. Marzenie, które napędza głównych bohaterów do działania. Tak właśnie przecież było w
Harold and Kumar Go to White Castle, historii dwóch koleżków, którzy po trawce nabrali ochoty na bardzo konkretnego hamburgera z bardzo konkretnej sieci i wszystko, co zdarzyło się później, było już tylko konsekwencją tej zachcianki. A o tym, że zdarzyło się wiele i było to zabawne najlepiej świadczy fakt, że film doczekał się jeszcze dwóch kolejnych części. Hamburger był tylko inicjatorem całej zabawy, fabularną podpuchą, ale to czasem zupełnie wystarcza.
A czasem wystarcza, że po prostu bohaterowie tylko pogadają sobie o takich hamburgerach. Oczywiście coś takiego działa, jeśli dialogi pisze sam Quentin Tarantino, ale sami przyznacie, że ten dialog z
Pulp Fiction wszyscy pamiętamy do dziś:
Ja nie zapomniałem, że w innej scenie tego filmu zestaw z fast foodu pojawia się i odgrywa dość istotną rolę, ale ta rozmowa w samochodzie znacznie bardziej zapada w pamięć.
Jak wspomniałem wyżej, czasem fast food ma nam tak naprawdę opowiedzieć o czymś innym
– o tym, na co bohatera stać, jak sobie próbuje radzić w świecie, jak zmienia się jego życie
– w niejednym głośnym filmie, gdzieś taka jedna czy dwie dobrze osadzone sceny potrafią powiedzieć więcej niż kwadranse dialogów. Pamiętacie Toma Hanksa jako biednego emigranta uwięzionego na amerykańskim lotnisku w
The Terminal? Tam uzbieranie na hamburgera było jednym z jego pierwszych życiowych sukcesów. Albo postać graną przez Kevina Spaceya w
American Beauty? Zatrudnienie się w fast foodzie było idealnym dowodem jego przemiany podczas kryzysu wieku średniego, a konsekwencje tej pracy dla całej rodziny
pokazaniem, jak się od siebie oddalali. Wizyta w fast foodzie może też pełnić kolejnej rolę kropli, która przelewa czarę goryczy. Jeśli nie znacie filmu
Falling Down z Michaelem Douglasem, to bardzo polecam. Ten wrzask protestu przeciwko światu, który na nas napiera również przy ladzie fast foodu.
Wszystkie te opowieści wykorzystują fast food fabularnie. Nie przejmują się tak naprawdę wymową, ideologią. Biorą fast food takim, jakim jest i korzystają z niego w ramach swego filmowego świata. Pozostają więc tytuły, które bardzo wyraźnie mówią, co sądzą o fast foodach. Są bardzo na tak albo bardzo na nie.
Na tak, są oczywiście te, które są w jakiś sposób współfinansowane bądź wręcz współprodukowane przez sieci fast foodów. Tu może ograniczmy się do polskich przykładów. Pamiętacie taki lekki sensacyjny film
Fuks z Maćkiem Stuhrem? Grał tam młodego chłopaka rozpracowującego siatkę złoczyńców. I często (niczym policjant, którym nie był) śledził, czekał godzinami w samochodzie, obserwował. A jego samochód po kolana pełen był pudełek po zestawach McDonalda. Taki subtelny product placement. W polskich filmach widziałem dużo gorsze. Jednym z tych gorszych jest pełnometrażowa animacja
Tytus, Romek i A'Tomek wśród złodziei marzeń – bardzo nieudana adaptacja kultowego komiksu, w której bohaterowie walczą ze złym kosmicznym najeźdźcą, który zapełnia nasz świat bezdusznymi reklamami. Rzecz w tym, że sami w tym filmie dość nachalnie i żenująco reklamują KFC...
I tak dochodzimy do ostatniej grupy filmów, czyli tych, które celowo i ostro krytykują fast foody. Najlepsze przykłady
– nominowany do Oskara dokument
Super Size Me opowiadający o panu, który przez miesiąc codziennie stołował się wyłącznie w McDonaldzie, i o tym, co z tego wynikło dla jego zdrowia. No, jak łatwo się domyśleć nie poprawiło mu to wyników lekarskich, ale zastanówmy się przez chwilę, czy jakakolwiek inna monotonna dieta, by mu je poprawiła? A gdyby przez te trzydzieści dni jadł tylko jabłka...
Ale nie o tym jest ten tekst. Przejdźmy do najsłynniejszego fabularnego obrazu krytykującego fast foody
– już sam tytuł
Fast Food Nation wiele nam mówi. To opowieść pokazująca wszystkie etapy, które dzielą krowę na pastwisku i smak hamburgera w naszych ustach. I nie jest to film dla ludzi o słabych nerwach. Do tego wśród wielu, wielu aktorów pojawia się sporo gwiazd
– Bruce Willis, Ethan Hawke, Avril Lavigne, Kris Kristofferson, Greg Kinnear. Widziałem ten film raz, ponad dekadę temu, ale do dziś słyszę jedno zdanie, które wypowiada Bruce Willis grający wielkiego prezesa
– "Każdy w życiu musi zjeść swoją porcję gówna" (chodziło o to, że badania wykryły przekroczenie limitu zawartości kału w hamburgerach. Muszę przyznać, że wcześniej nie wiedziałem, że w ogóle jest jakiś limit). Widziałem ten film podczas festiwalu w Cannes i pamiętam, że wyszedłem nieźle wstrząśnięty z pokazu i zobaczyłem naprzeciw na canneńskiej nadmorskiej promenadzie McDonalda. I przypomniałem sobie tę zasadę, że jeśli się spadnie z konia, to trzeba jak najszybciej znowu na jakiegoś wsiąść, żeby lęk się nie utrwalił. Poszedłem i zamówiłem duży zestaw...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h