Dania znana jest jako jeden z najszczęśliwszych krajów świata. Nawet jeżeli od kilku lat nie udaje jej się ponownie zająć pierwszego miejsca w rankingu The World Happiness Report, to rokrocznie ląduje na drugim miejscu. Tym bardziej może zaskakiwać fakt, że szczęśliwi Duńczycy lubią w swoim kinie poruszać tematy trudne i często bardzo mroczne. Jednak same horrory w duńskiej kinematografii pojawiają się stosunkowo rzadko, żeby nie powiedzieć, że prawie wcale. Duńskie kino, chociaż właściwie można to rozszerzyć na całą Skandynawię, przede wszystkim zachwyca dramatami psychologicznymi, thrillerami oraz kryminałami. W przypadku kryminałów mowa nie tylko o filmach czy serialach, ale również o książkach. Północne zimno idealnie pasuje do historii o zbrodniach, mordercach oraz psychopatach. Patrząc na to z tej perspektywy, wydaje się niemal oczywiste, że zaśnieżone ciemne lasy są idealną scenerią pod horrory. Biorąc pod uwagę całą Skandynawię, Dania wypada jednak dość blado. Zdecydowanie więcej horrorów mają na swoim koncie Szwedzi oraz Norwegowie. Oczywiście jest legendarne Häxan z 1922 roku, którego reżyserem jest Duńczyk – Benjamin Christensen, jednak jest to produkcja szwedzka. Film jest połączeniem dokumentu z fabułą. Reżyser przedstawia średniowieczne wierzenia w czarownice, przedstawia ilustracje z danego okresu oraz konfrontuje to z fabularyzowanymi scenami. Największy nacisk zostaje położony na przesądy, a właściwie ich oddziaływanie na psychikę jednostki. Co ciekawe, Benjamin Christensen wcielił się w rolę Diabła. Film ma niesamowity urok i charakterystyczną atmosferę niepokoju – jak dla mnie bardzo typową dla kina lat dwudziestych. Häxan spotkało się z dużą krytyką ze strony Kościoła, a sam reżyser szybko po premierze opuścił Szwecję, aby rozwijać karierę w Hollywood. Artysta kontynuował produkcje horrorów klasy B, w których również grywał. Jednak jedynie Häxan na stałe zapisało się w historii kina.
materiały prasowe
Chyba najbardziej znanym (a może właściwie jedynym?) duńskim horrorem jest Nattevagten z 1994 roku w reżyserii Ole Bornedala. Łączy w sobie zarówno kryminał, jak i horror. Przedstawia historię młodego studenta prawa Martina (w tej roli młody Nikolaj Coster-Waldau), który rozpoczyna pracę jako nocny strażnik w instytucie medycznym. Jak dość łatwo się domyślić, najbardziej interesuje go kostnica, w której zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Do tego wszystkiego w mieście grasuje morderca kobiet. Nattevagten nie należy do filmów szczególnie wybitnych, ale nie da się mu zarzucić mu braku klimatu czy swojego rodzaju uroku. Produkcja doczekała się drugiej młodości za sprawą rosnącej popularności Nikolaja Costera-Waldau dzięki jego roli w serialu Gra o tron.
Nattevagten nie należy do filmów szczególnie wybitnych, ale nie da się mu zarzucić mu braku klimatu czy swojego rodzaju uroku.
Jestem przekonana, że wiele osób nie zgodzi się z tym, że to Nattevagten jest najpopularniejszym duńskim horrorem, jako argument stawiając twórczość Larsa von Triera. Jego serial Królestwo oraz film Antychryst bardzo często są zaliczane do tego gatunku. Nie lubię szufladkowania, ale jednak zdecydowanie dużo bliżej im do thrillerów psychologicznych. O ile jestem jeszcze w stanie się zgodzić, że Królestwo wpisuje się w gatunek horroru, nazywanie nim Antychrysta wydaje się dla mnie dość naciągane. W związku z powyższym z ogromnym zapałem wybrałam się na maraton halloweenowy, w którym miał się pojawić przedpremierowo film Christiana Tafdrupa Goście. Nie ukrywam, że długo na niego czekałam, a co najlepsze – nie zawiodłam się. Tafdrup pogrywa z widzem, bardzo pomalutku przekraczając kolejne granice oraz wpływając mocno na pierwotne instynkty. Goście przez długi czas są nasiąknięci sielanką szczęśliwej duńskiej rodziny, pochodzącej z jednego z najszczęśliwszych krajów świata. Reżyser zestawia ze sobą spokojne i radosne zdjęcia z dramatyczną muzyką, która wywołuje ciarki. Twórcy długo trzymają zakryte karty i odsłaniają je naprawdę późno. Jednak uczucia napięcia i niepokoju towarzyszą widzom niemal od samego początku.
materiały prasowe
Bjørn (Morten Burian) i Louise (Sidsel Siem Koch) wraz ze swoją córką Agnes (Liva Forsberg) spędzają wakacje w słonecznej Toskanii. Podczas jednego wieczoru poznają rodzinę z Holandii – Patricka (Fedja van Huêt), Karin (Karina Smulders) oraz ich małomównego syna Abla (Marius Damslev). Rodziny świetnie się dogadują, a dzieci wchodzą w przyjacielskie relacje. Po powrocie z wakacji Bjørn i Lousie otrzymują pocztówkę od nowo poznanych znajomych wraz z zaproszeniem do ich domku w Holandii. Początkowo nieprzekonani, pod wpływem przyjaciół, którzy namawiają ich na wyjazd i pielęgnowanie kontaktu ze znajomymi zza granicy, przyjmują zaproszenie i odwiedzają Patricka oraz Karin. Miła i sympatyczna wizyta staje się coraz bardziej niepokojąca. Patrick i Karin zachowują się coraz dziwniej, Abel na każdym kroku spotyka się z agresywną krytyką ze strony rodziców, a Bjørn i Louise coraz częściej czują się obserwowani. Nie można nie zwrócić tu uwagi na świetnie poprowadzonych aktorów. Hipnotyzująca Karina Smulders, kochający rodzinę oraz pogrążony we własnych demonach Morten Burian oraz niesamowicie psychopatyczny Fedja van Huêt tworzą fantastyczne kreacje, które na długo zostają w pamięci. W Gościach ciekawie wybrzmiało kilka typowo duńskich cech, być może niezbyt czytelnych dla polskich widzów. W pewnym momencie bohaterowie postanawiają uciec, jednak górę bierze „podziękowanie oraz wytłumaczenie się” przed odjazdem. Duńczycy są przy pierwszym kontakcie dość wycofani, jednak bardzo wysoko stawiają sobie uprzejmość. Opuszczenie domu znajomych, nawet kiedy dzieje się tam dużo dziwnych i niezbyt przyjemnych rzeczy, bez słowa pożegnania, jest po prostu dla nich niewyobrażalne. Tradycyjnie oberwało się również Szwedom, którzy zostali wyszydzeni przez bohaterów. Warto również nawiązać do hygge. Jest to nieprzetłumaczalny termin związany z celebrowaniem drobnych chwil, ciepłego miejsca, przytulności, czasu z najbliższymi. Wbrew pozorom problemem w domku Patricka i Karin nie były niewygodne czy za małe łóżko, ale właśnie brak poczucia hygge, tak ważnego i oczywistego dla Duńczyków.
materiały prasowe
Christian Tafdrup w Gościach balansuje pomiędzy Antychrystem Larsa von Triera a The Square Rubena Östlunda. Społeczeństwo i jego przewidywalne zachowanie oraz brutalność i bezwzględność wylewają się z ekranu, żeby coraz bardziej pochłonąć widza. Podczas oglądania Gości poczułam się bezradna, obdarta z wszelkiej nadziei oraz całkowicie zniszczona. Niemoc wobec zła wydawała się paraliżować, a „robimy to, bo nam na to pozwoliłeś” – wybrzmiało niczym cios w głowę kamieniem. Goście zdecydowanie są seansem dla osób o mocnych nerwach. Uważam jednak, że to jeden z najlepszych slow horrorów psychologicznych ostatnich lat. I właściwie mogłabym zadać tutaj pytanie, czy jest to horror, czy jednak thriller psychologiczny. Nie jest łatwo odpowiedzieć, ale pewne jest to, że kilka razy podskoczyłam jak na pierwszorzędnych jump scare’ach. Cóż, Skandynawowie po raz kolejny udowodnili, że najstraszniejszymi istotami nie są demony czy duchy, ale właśnie ludzie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj