Gwiezdne Wojny mają bardzo dziwny fandom. W jego świecie kosmiczne oczekiwania, toksyczność na niespotykanym poziomie i ciągłe narzekanie są na porządku dziennym.
Zachowanie miłośników uniwersum Star Wars może wywoływać frustrację. Nie da się nie dostrzec, że obok toksycznych reakcji na wiele aspektów związanych z tym światem pojawił się też dość irytujący trend ciągłego narzekania. Fani nie wiedzą, czego chcą, bo cokolwiek dostaną, zawsze jest źle. Odnoszę nawet wrażenie, że jest to grupa, która nigdy nie będzie czuła się usatysfakcjonowana. Będą narzekać, nawet jeśli dostaną tytuł chwalony przez krytyków i innych widzów.
Latami narzekano, że Gwiezdne Wojny są robione dla dzieci. Fani chcieli coś dla dorosłych. Niestety znają najwyraźniej inną definicję "dojrzałych historii", bo gdy dostali powszechnie chwalonego i docenianego Andora, również narzekali, że... to nie to! Andor to pierwszy dość obrazowy i kapitalny pod względem jakości serial przeznaczony właśnie dla dorosłych widzów. Na uwagę zasługują: konstrukcja historii, znakomite scenariusze, świetna reżyseria i każdy inny aspekt, który dopracowano wręcz do perfekcji. Złożoność i kompleksowość motywów wymagały skupienia i wczucia się w historię nieopartą na strzelaniu, akcji czy wybuchach. Dojrzała fabuła w świecie Star Wars? W końcu na ekranie! I co? Dostajemy wylew komentarzy o: nudzie, zasypianiu na seansie, serialu o niczym. To nie ma żadnego związku z tym, jaką jakość oferuje Andor. Jest najbliższy złożoności historii, które można kojarzyć z książek starego Expanded Universe. Jednak to za mało. Czyżby pojęcie "dla dorosłych" znaczyło dla twórców coś innego? O co chodzi? Wydaje się, że właśnie o tę definicję "dla dorosłych", która często pojawia się w dyskusjach o kategoriach wiekowych. O przemoc, krew i inne rzeczy związane z czymś, co przeznaczone jest dla osób pełnoletnich. Prawda jest jednak taka, że wysoka kategoria wiekowa nie czyni historii dobrą: przelew krwi, brutalna i obrazowa przemoc nie sprawiają, że na ekranie pojawią się emocje. Szkoda, że to przełożyło się na przeciętną oglądalność Andora. Dostał 2. sezon, ale nie wiemy, do jakich wniosków doszli pracownicy Lucasfilmu. A te powinny być jednoznaczne: jakość została doceniona i w świecie Star Wars jest miejsce na złożone, kompleksowe fabuły, które wymagają od widza czegoś więcej.
The Mandalorian także okazał się powodem do narzekania. Mamy za krótkie odcinki? Źle. Są długie? Jeszcze gorzej! Historia rozwija się za wolno? Fatalnie! Są zadanie poboczne? Niedobrze. Nie ma ich? To nie najlepiej. Trzeci odcinek nowego sezonu The Mandalorian pod kątem czysto filmowej jakości to najlepsze, co ten serial dostarczył. Lee Isaac Chung – nominowany do Oscara za Minari – pod kątem reżyserskim dostarczył zniuansowany majstersztyk, oparty na detalach, warstwach, dwuznaczności i symbolice, którą można odkrywać z każdym kolejnym seansem. To coś, co powinien docenić przede wszystkim dorosły widz, oczekujący czegoś więcej niż tylko fajerwerków. Jaki jest efekt? Narzekanie. A komentarze są podobne do tych dotyczących Andora: nuda, brak głównych postaci i odcinek będący zapychaczem. Co więcej, według IMDb epizod ten ma najniższą ocenę z wszystkich. Kompletnie niezrozumiała sytuacja, bo nie był fillerem – jego fabuła była ściśle związana z głównym wątkiem całego serialu i ruszyła go w odpowiednim kierunku. A sceny podkreślające hipokryzję Nowej Republiki zostały nakręcone tak, jak mało co w historii Star Wars. To samo dostaliśmy w odcinku czwartym! A mimo to można znaleźć pretensje fanów, którzy twierdzą, że to odcinek o niczym. Historia przełamała traumę Grogu i pozwoliła mu odblokować kluczowe dla jego postaci wspomnienia o rozkazie 66. Serio, to nie ma znaczenia?!
Produkcje z tego uniwersum nigdy nie były i nadal nie są perfekcyjne. Każda ma jakieś wady. Sam narzekałem na niektóre aspekty Księgi Boby Fetta czy Obi-Wana Kenobiego. Jednak uważam, że nie było to marudzenie dla samego marudzenia. Szkoda, że dochodzi do takich sytuacji – fani nie potrafią cieszyć się serialem, o który walczyli przez lata. Nic nie jest tak dobre, jak nasze wyobrażenia o tym, co powinniśmy dostać. Być może w tym właśnie leży problem toksyczności fandomu Gwiezdnych Wojen, który powstał wraz z premierą trylogii prequeli. To, co jako fani mamy w głowie, nigdy nie będzie tak dobre, jak to, co twórcy wyklarują. Dyskusja wokół poszczególnych produkcji z gwiezdnowojennego świata już dawno przestała być zdrowa, merytoryczna i inspirująca. Obecnie to narzekanie dla samego narzekania. Najwyraźniej nie można nazwać się fanem Gwiezdnych Wojen, jeśli nie jest się w stanie szczerze nienawidzić tego uniwersum.