Należy zacząć właśnie od internetu, bo to jego możliwości dały początek tzw. hejtowi. Zadziałało kilka rzeczy naraz: anonimowość i łatwy dostęp do różnorodnych medialnych treści, a także pojawianie się serwisów internetowych, pozwalających użytkownikom oceniać i komentować produkcje telewizyjne i kinowe. Wobec tego nastąpiła rzecz najprostsza na świecie - ludzie zaczęli wypowiadać głośno swoje zdanie, docierając nim do szerokiego kręgu odbiorców. A nie ma nic bardziej prowokującego do dyskusji, niż odmienne zdanie od naszego, zwłaszcza jeśli dotyczy rzeczy, które uwielbiamy. Te internetowe kłótnie wywodzą się z różnorodnych opinii, odmiennego stanu wiedzy, a także własnych upodobań lub (nie ma tutaj co się oszukiwać) czystej ludzkiej złośliwości. Im bardziej żarliwe i energiczne są te dyskusje, tym więcej szumu się wokół nich robi. A szum bywa korzystny, zwłaszcza w showbiznesie. Nie trzeba długo szukać, by odnaleźć filmowe perełki, które rozgrzewały fora do czerwoności. Film Fifty Shades of Grey podzielił społeczeństwo. Kobiety przeważnie go uwielbiają, bo jest swoistego rodzaju ekscytującą interpretacją księcia z bajki, podrasowanego erotycznym kontekstem. Mężczyźni reagują na niego alergicznie, zdając sobie sprawę z jego społecznej i związkowej szkodliwości. Krytycy nie zostawiają na nim suchej nitki, bo film ma dużo wad technicznych, a opowiadania historia jest po prostu miałka. Wszechobecne komentarze mieszające ten film z błotem nie przeszkodziły jednak w jego sukcesie. Kina w walentynki wypełnione są zakochanymi parami, a kolejną część, Fifty Shades Freed, której premiera już za miesiąc, czeka zapewne podobny los. Ghostbusters z kobiecą obsadą został zmiażdżony w youtubowych statystykach, choć krytycy przyjęli go dość pozytywnie. Dzięki hejtowi film zyskał popularność nawet zanim trafił jeszcze na dobre do kin. Z kolei np. saga Zmierzch osiągała swoistego rodzaju apogeum popularności wśród nastolatek i młodych kobiet. Romantyczna historia między Bellą a wampirem Edwardem przez lata systematycznie gościła w mediach, zbierając zarówno oklaski, jak i niewybredne komentarze. Obdarcie idei wampira z wszystkiego co groźne i niebezpiecznie, a ubranie go w “wegetarianizm” i diamentową skórę nie mogło zostać przemilczane. Nie w tak kreatywnym środowisku, jakim jest internet. Memom, dyskusjom, a nawet szaleńczym groźbom wobec aktorów i aktorek nie było końca. Fani i antyfani przechodzili sami siebie, byle tylko udowodnić swoją rację. Kto wygrał? Nie wiadomo. Wiadomo jednak że o filmach było głośno, a o aktorach w nich występujących - jeszcze głośniej. Nienawiść połączona z ekspresywną krytyką sprawia, że informacje dotyczące konkretnego filmu trafiają do tego grona odbiorców, do którego zazwyczaj miałyby marne szanse dotrzeć. Nie jestem miłośnikiem polskich filmów, więc z założenia oglądam ich stosunkowo mniej. Nie śledzę tak uważnie polskiego filmowego poletka, a polskie produkcje nie są po prostu moim pierwszym wyborem. A mimo wszystko dotarły do mnie głosy na temat filmu Botoks. Ale jakie to są głosy! Skrajne, żywe, na granicy wulgaryzmów albo wybitnej pochwały, po prostu niepozwalające przejść obojętnie. Nie ma tam wyłącznie ochów i achów, a pierwotne zachwyty szybko przechodzą w mizerne jęki krytyków załamujących ręce. Nawet sami aktorzy wypowiadają się z mieszanymi uczuciami wobec finalnej wersji Botoksu. I tak oto o filmie, któremu zapewne nie poświęciłabym za dużo uwagi, dowiedziałam się naprawdę sporo. Sama włożyłam nawet pewien wysiłek, by dowiedzieć się, o co właściwie jest tyle szumu. Ciekawość wygrała i tym samym dołożyłam swoje trzy grosze do jego oglądalności, która sięgnęła przecież milionów widzów, tłumnie gromadzących się w kinach. Jak się okazuje, zaciekły hejt, zamiast odpychać, przyciąga jeszcze bardziej, mimowolnie promując konkretny film. I to rozgłos jest tym, na czym najbardziej zależy filmowemu biznesowi. To rodzaj reklamy, za którą w gruncie rzeczy nie trzeba ani płacić czy za bardzo się o nią starać. Im silniejsze autorytety wdają się w dyskusję i ją krytykują, tym większym hitem okazuje się być produkcja. Film powstały na bazie książki, The Da Vinci Code, był wielokrotnie krytykowany przez Kościół Katolicki, a zakazy i moralne pouczenia sypały się z ambony na głowy widzów. Miało to oczywiście odwrotny efekt - zamiast zniechęcać, przyciągało jeszcze większą liczbę widzów do kin. Idąc dalej biblijnym tropem - zakazany owoc kusi jeszcze bardziej. Niedawno Netflix wypuścił produkcję, która miała być flagową dla jego marki. Bright jest jednym z najdroższych filmów zrealizowanych przez platformę. Niestety, nie udźwignął do swojego własnego pomysłu. Po sieci przeszła fala soczystych komentarzy dogłębnie krytykujących Bright, które wręcz namawiały, by filmu w ogóle nie oglądać. Sęk w tym, że im bardziej się krytycy wyżywają na filmach - tym więcej ludzi właśnie po nie sięga. Hejt, jako zjawisko bazuje na uczuciach - oczywiście tych negatywnych. Czy jest spowodowany zawiścią, czystą złośliwością, a może nawet nieumiejętnością argumentowania - skupia się przede wszystkim na emocjach. W ostatnich latach specjaliści od Canvs dokonali pomiaru emocji okazywanych w mediach społecznościowych przez widzów, którzy komentowali oglądane seriale. Okazuje się, że to właśnie nienawiść motywuje ludzi do sięgnięcia po kolejny odcinek. Zdecydowanie niższy wskaźnik prezentują takie emocje jak miłość, poczucie piękna czy szaleństwo. Jeśli widz ma bohatera, którego nienawidzi, nie tylko da temu publicznie wyraz, ale również sięgnie po kolejny epizod, by sprawdzić jak potoczą się jego losy. Być może kryje się za tym chęć zemsty na nielubianym bohaterze, albo poczucie sprawiedliwości wobec wyrządzonych przez niego krzywd. Spoglądając wstecz, kiedy przypomnimy sobie postać Joffrey’a z Gry o Tron czy postać Negana z The Walking Dead jestem skłonna się zgodzić z tym poglądem. Pocałunek kochanków jest fajny, ale zwiastuje koniec pewnego etapu. Dobrze skrojony antagonista albo po prostu irytujący bohater, którego obecność na ekranie gotuje krew w naszych żyłach sygnalizuje, że oglądana historia ma coś więcej do powiedzenia. Przy okazji tej zależności pojawia się zatem pojęcie “hate-watching”, czyli coś, co oglądamy, mimo że tak naprawdę tego nie lubimy, a mimo wszystko sprawia nam to przyjemność. Działa nam na nerwy, ale pozwala też na wyzwolenie emocji poprzez narzekanie i krytykowanie. Jest to coś więcej niż popularne “guilty pleasure”. O wiele bardziej skomplikowane, zwłaszcza na poziomie upodobań. Czy tą teorią da się wytłumaczyć popularność Korona królów? Dawno żadnej polskiej telewizyjnej produkcji nie wytykano tyle błędów i nie komentowano tak zaciekle, jak ma to miejsce w przypadku Korony Królów. Zarówno krytycy, blogerzy, jak i sami widzowie nie szczędzą, i to bardzo niewybrednych zresztą, słów krytyki, która miażdży ten serial. A mimo to kolejne odcinki posiadają milionową oglądalność, a w lutym cena reklam emitowanych przed odcinkami serialu wzrośnie o ponad 80% w porównaniu ze styczniem. Część z widzów zapewne sięga po tę produkcję głównie dla zabawy albo tak zwanej “beki”, by po prostu móc się wyżyć na jej błędach. Efekt? O serialu jest coraz głośniej, a świadomość na temat jego istnienia zatacza coraz szersze kręgi. Można swobodnie porównywać opinie krytyków z wynikami Box Office, analizować opinie widzów i ich procentowe uznania na serwisach filmowych, takich jak chociażby Rotten Tomatoes. Można tworzyć wykresy i grafiki, a dojdzie się i tak do prostego wniosku: hejt napędza oglądalność. Im więcej złośliwych, żywych emocjonalnie komentarzy - tym głośniej o danej produkcji. A im głośniej, tym więcej widzów chce sprawdzić na własnej skórze, czy aby na pewno jest tak źle jak opisują media. Być może jest to naszą narodową cechą - ta chęć narzekania na tematy wszelakie, a sam hejt wobec filmów i seriali staje się nieodzownym znakiem naszych czasów. A być może jest również tak, że niektóre produkcje faktycznie aż same się proszą, by powiedzieć dosadnie kilka słów prawdy na temat ich fatalnej realizacji. Chociażby z czystego, dziennikarskiego obowiązku. Choć swoją drogą, to w większości przypadków nawet nie musi mieć znaczenia, JAK ludzie gadają. Dla biznesu filmowego, zwłaszcza tej rozrywkowej części, liczy się, żeby oglądali i gadali. Jak najwięcej, jak najczęściej, jak najgłośniej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj