Ilekroć słyszę frazę "książka jest lepsza niż film", czuję, jak unosi mi się kącik ust. To jeden z tych półuśmiechów dla wtajemniczonych, mówiący: "och, żebyś tylko wiedział". Bo co właściwie znaczy "lepsza"?
Pozwólcie, że zacznę od anegdoty. Kilka lat temu zadzwonił do mnie pewien znajomy reżyser. Pominę nazwisko, bo nie wiem, czy życzyłby sobie znaleźć się w tym tekście, ale wspomnieć muszę, że ów człowiek już wtedy miał zbudowaną markę dobrego rzemieślnika – zrobił kilka pojedynczych odcinków telewizyjnych tasiemców i parę na potrzeby całkiem fajnych seriali. W chwili, gdy zadzwonił, wiadomo było już, że kolejnym punktem na drodze jego kariery będzie nadzorowanie własnej produkcji jako showrunner.
– Kuba, mam nadzieję, że siedzisz – powiedział.
No to usiadłem.
– Ta twoja książka, Ciemność płonie, pamiętasz? – zapytał, brzmiąc tak, jakby rzeczywiście wątpił, czy pamiętam swój własny tytuł.
Potwierdziłem, że pamiętam, ale w razie czego mam opcję odświeżenia, bo leży na półce.
– Chcą zrobić z tego film!
Przyznam się wam, dobrze, że usiadłem, bo nagle zrobiło mi się miękko. Trudno powiedzieć, czy takie myśli ma każdy autor w podobnej chwili, ale moja wyobraźnia ruszyła na pełnych obrotach. Wyobraziłem sobie siebie na filmowym planie. Gdzieś tam, w kącie, krzesło z moim imieniem, wszyscy się do mnie uśmiechają, konsultują każdą kwestię, a ja opycham się melonem, opędzam od prasy jak od komarów i mówię nieznoszącym sprzeciwu tonem: "nie, mój bohater by tak nie powiedział". I cała ekipa z uznaniem kiwa głowami, od ręki wprowadzając poprawki.
A potem spotkałem się z potencjalnymi producentami. Był ze mną ów kumpel-reżyser, po cichu pewnie liczący na to, że to jemu przypadnie ta fucha. Historia bowiem, jak mówił, wydawała mu się niezwykle nośna.
– Bo to wiesz – mówił. – Niby... znaczy na pierwszy rzut oka, taki horror z elementami nadprzyrodzonymi, ale naprawdę widzę, że to wszystko metafora. Że to pijacko-desperackie wizje bezdomnych, którzy utracili dom. Tak bym to pokazał, jako obyczaj. Wiesz, trochę jak Kubrick w The Shining.
Pamiętam, pomyślałem wtedy, że to bardzo nietrafione porównanie, bo akurat King do dzisiaj przeklina ten właśnie film, mając go za całkowicie wypaczone żerowanie na jego książkowej historii. No ale zmilczałem, bo wiecie... film. To będzie coś!
Producent był siwym mężczyzną na oko z dziesięć lat starszym od mojego ojca. Miał na sobie łososiową koszulkę polo, na nosie eleganckie okulary, a na nadgarstku zegarek, który wyglądał na drogi. Uścisnął mi rękę, wskazał miejsce naprzeciwko i powiedział, że jego kolega jest w łazience i zaraz przyjdzie. Faktycznie, przyszedł – opalony, dobrze zbudowany pięćdziesięciolatek z typowo włoską urodą. Biała koszula z podwiniętymi rękawami, kilka guzików rozpiętych, na piersi srebrny łańcuszek. Usiedli, zamówiliśmy kawę i zaczęła się rozmowa.
– No to, Kuba... – zaczął Łososiowy. – ...bo mogę mówić "Kuba", prawda?
– Jasne.
– Świetnie. Powiedz mi, co takiego wyjątkowego jest w twojej historii, że powinna stać się filmem?
Bardzo wyraźnie podkreślił ostatnie słowo, a ja z miejsca zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle czytał moją książkę. W końcu przełamałem się i zapytałem o to.
– Opowiedziano mi – odparł bez cienia skrępowania. – Nie mam czasu na czytanie. Ale widzę, że to naprawdę może być dobra historia.
Zagotowałem się w środku.
– Nie, proszę pana. To już jest dobra historia. Napisałem ją. Teraz może być co najwyżej zekranizowana.
Obaj producenci popatrzyli najpierw po sobie, a potem na mnie, jakby upewniali się, czy aby nie żartuję. W końcu Włoch, ewidentnie dobry glina w tym układzie, pochylił się przez stół i poklepał mnie w rękę.
– My mówimy o historii, która dotrze do ludzi – powiedział jak do dziecka. – Nawet przy najsłabszych wynikach kasowych więcej ludzi obejrzy to w pierwszy weekend, niż przeczytało od wydania.
Chciałbym powiedzieć, że się nie złamałem. Że twardo stanąłem za literaturą, za swoją wizją i oparłem się szalonym producenckim pomysłom. Prawda jest jednak taka, że gdyby nie pewien splot okoliczności – w międzyczasie wyburzono kluczowy dla fabuły katowicki dworzec – podpisałbym niekorzystną i wcale nie tak znowu lukratywną umowę. Potem mógłbym mówić, że zrobiłem to dla promocji swojej historii. Film to przecież osobna wizja, niezależne dzieło. No i miło będzie usłyszeć owo kanoniczne: "e, książka była lepsza".
Myślę o tym teraz, gdy czytam o zamieszaniu wokół wynagrodzenia Andrzeja Sapkowskiego. Zastanawiam się co on, handlowiec, ale i pisarz, myślał, gdy zgłosili się do niego ludzie od Rywina, by zaproponować mu film. Bo nie wiem, czy wiecie, ale Sapkowski to wielki miłośnik takiego chociażby Conan the Barbarian Miliusa. Godzinami potrafi opowiadać o kreacji tancerki Sandhal Bergman i widać wtedy w jego oczach błysk kinomaniaka. To wzrok kogoś, kto, nieważne jak mocno buduje na co dzień swój wizerunek cynika, wierzy w muzę numer dziesięć i to, co ta potrafi zrobić z dobrą historią. A przynajmniej wierzył do czasu, gdy reżyser Marek Brodzki i skądinąd dobry scenarzysta Michał Szczerbic – napisał przecież Różę, najlepszy moim zdaniem film Smarzowskiego – zrobili to, co zrobili z jego opowieścią. Co myślał Andrzej Sapkowski, gdy usłyszał pierwsze recenzje? Czy to, co wiele lat później myślałem ja, gdy usprawiedliwiałem przed samym sobą chęć podpisania fatalnego kontraktu?
Powiem wam, że często się zastanawiam, co myślą sobie pisarze złapani w pułapkę ekranizacji. Czy jak King pieklą się, świadomi, że choć w swoim świecie są wielcy i znaczący, nagle stają się szeregowym trybikiem, bo ktoś inny mianuje się panem ich historii? I to, pamiętajmy, choć film jest w tym przypadku medium wtórnym, to jednak większym, mocniejszym i o szerszym zasięgu. To ta wypaczona, przekształcona i skrojona pod potrzeby masowego odbiorcy wizja trafi pod strzechy. Niewiele jest tytułów jak Harry Potter czy Kod Leonarda da Vinci, kiedy to żądne zysków kino gnie się w łuk przed pierwowzorem.
Zwykle zyski i rozpoznawalność marki najpopularniejszej nawet serii książkowej to drobiazg w porównaniu do tego, co zarobiłyby filmy. Taki chociażby Jack Reacher Lee Childa. Filmy z Cruise'em nie odniosły jakoś spektakularnego sukcesu, ale przecież mogły. Na fali popularności serialu NCIS, ta podszyta militarnym duchem mieszanka westernu i sensacji mogła przy odrobinie szczęścia zdobyć box office. Wtedy wystarczyłoby cztery, może pięć filmów, by lekko zmieść wynik kasowy dwudziestu paru książek wydanych w czterdziestu kilku krajach. Czy mając taki kontekst trudno się dziwić Childowi, że się zdecydował, a nawet zaangażował do tego stopnia, że bronił kuriozalnego wyboru kurduplowatego Cruise'a do roli olbrzyma?
Ano, mimo wszystko, trudno. Gdy słyszałem Childa mówiącego o sile i masie Reachera, że to tylko metafora niepowstrzymanej mocy, było mi zwyczajnie smutno. Miałem wrażenie jakby autor zdradzał własne dzieło dla... no właśnie, czego? Zysku? Większej popularności?
Dużo bardziej podoba mi się postawa Kinga rzucającego śmiało w twarz Kubrickowi, gigantowi kina, że jego film jest nieudolny, niespójny i z jego książki ma tylko tytuł i nazwiska. Wolę Sapkowskiego, który, zamiast skupiać się wyłącznie na pieniądzach, tym, ile zarobił, ile mógł – jak robi to obecnie masa jego fanów – zwraca uwagę na ważny problem, że jego książki, od których wszystko się zaczęło, stały się teraz tylko trybem w wielkiej pop maszynie. Że są traktowane jak gadżet. To, od czego się zaczęło, gdyby porównać siłę poszczególnych mediów, nie ma już dziś znaczenia.
"To książka jest szefem" – powiedział kiedyś pisarz Alfred Bester, zapytany o to, jak powstają jego fabuły i jaka jest w nich jego rola. I może miał rację. Z tym, że, ciągnąc tę analogię, dziś książka to szef obiecującego start-upu, który tylko marzy o tym, by stać się kiedyś częścią wielkiego korpo. Gdy pomyślimy o tym, jak często pisarze walczą już nie o to, by ich historia niosła się w świat, ale by stała się rozpoznawalną multimedialną marką, nawet kosztem pierwotnej opowieści, aż chce się zakwestionować owo wspomniane na początku zdanie: książka jest lepsza niż film.
Bo "lepsze" jest to, do czego zmierzamy, a nie od czego zaczynamy.
Rzecz tylko w tym, że, jak również wiadomo powszechnie, zwykle "lepsze jest wrogiem dobrego". I z tą myślą Was, czytelnicy, ale i koledzy po piórze, zostawiam.