Wstyd rzec, Urugwaj był dla mnie jak Kielce. Lata temu, gdy wysyłałem bohaterów mojej książki w kielecczyznę, w zamyśle skazywałem ich na wędrówkę poza granicę map, tam, gdzie żerują potwory. Kursy na linii Warszawa-Kraków odsłoniły przede mną niektóre tajemnice tego regionu, łechtając wewnętrzne ograny przyjemności: tak bardzo się nie pomyliłem. Ale Urugwaj pozostaje plamą bieluchną i nieokreśloną, nie wiem gdzie leży, kto tam kieruje i czym Urugwajczycy się zajmują. Stąd, kolejnych rewelacji na temat "Silent House" nie potrafiłem należycie ocenić. Budżet filmu podobno wyniósł sześć tysięcy dolców. Prawda czy ściema? Dużo to czy mało, jak na tamtejsze warunki? Znowu, nie wiem. Film nakręcono na podstawie tzw. prawdziwych faktów, różniących się wyraźnie od faktów fikcyjnych, co jest już regułą w przypadku niezależnych filmów fantastycznych. Nawet opowieść o inwazji ufoludków pozostaje osadzona w realności. Kto wie, może upiorne domy były w latach czterdziestych urugwajską powszechnością, zaś chałupa bez trupa w szafie budziła zdumienie, odwrotnie niż w naszych czasach? Co najbardziej istotne, film, trwający bez mała osiemdziesiąt minut nakręcono z jednego ujęcia, rzekomo bez żadnych cięć. Pal diabli, że szwy rzucają się w oczy. Reżyser wskazuje swoją fascynację krótkimi metrażami Hitchcocka jako główne źródło inspiracji, lecz – zapytajmy znowu – może padł ofiarą strajku montażystów i radził sobie jak mógł? Takie i inne wątpliwości płonęły mi w głowie podczas seansu. Wkrótce dołączyły do nich i inne płomyki.
[image-browser playlist="609890" suggest=""]
Pastwię się nad legendami narosłymi wokół „Silent House”, gdyż wydają mi się bujdą obliczoną na potrzeby kampanii reklamowej. Film, wypuszczony na festiwale spotkał się z życzliwym przyjęciem i wiele wskazuje na to, że zdoła powtórzyć sukces „Paranormal activity”, do którego pozostaje nieco zbliżony. Powodzenie zależy, jak zwykle, od zainteresowania Amerykanów. Ci nie przepadają za czytaniem napisów w kinie, więc przepowiadam rychły remake. Więcej nawet: jeśli w ciągu dwóch lat takowy nie powstanie, ślubuję zeżreć publicznie tę stronę "Nowej Fantastyki".
Otwarcie zionie klasyką. Laura z ojcem przybywają do zrujnowanej chałupy na uboczu: okna zabite, wszędzie brud i smród, zaś na piętro nie wolno wchodzić gdyż straszy. Tatuśka prędko mamy z głowy, a przed Laurą otwiera się worek z klasycznymi strachami: tu chrupnie coś na piętrze, za plecami zatupie jakieś niewidzialne draństwo, tam mignie sobie duch dziewczynki. Z wolna, cichy dom odsłania swoją ponurą tajemnicę, będącą zarazem sekretem bohaterki. Tak to czasem się posplata: sekrety również ujawniają się w poszanowaniu dla reguł gatunkowych. Dostajemy zdjęcia porozwieszane na strychu, wręcz czekające na kogoś ciekawskiego, usłużne upiory sfruwające z zaświatów dzierżąc strzępki informacji, szufladki w głowie otwierające się dokładnie wtedy, kiedy powinny. Wszystko to wiedzie ku zakończeniu obliczonemu na zaskoczenie widza, po prawdzie mętnemu i zużytemu niczym poczciwy upiór, dzwoniący pordzewiałymi łańcuchami.
A jednak „Silent House” wgniata w fotel i nie odpuszcza. Wszystko tu jest formą. Od znakomicie zaprojektowanych wnętrz, przez świetną pracę młodej aktorki i operatora (który, mam nadzieję, negocjuje teraz milionowy kontrakt w Kalifornii), po wspomniane już jedno długie ujęcie, co prawda fałszywe, lecz komu to przeszkadza? Film jest zapisem półtorej godziny z życia zwariowanej dziewczyny, bez żadnej przerwy pozwalającej na spokojny oddech. Laura, zahukana już w pierwszej minucie rozpoczyna szalony bieg po pokojach i mało urokliwym plenerze, obrasta obłędem niczym jakimś spotworniałym grzybem i wydawać by się mogło, że po pierwszym kwadransie dotarła do ściany. Nic tylko leżeć i drżeć. Gdzie tam! Odsłaniają się kolejne poziomy cierpienia, dziewczyna zrywa się szarpnięta upiorną dłonią, traci ubrania i skórę, zmieniona pod koniec w nerw, oskrobany ze wszystkiego i wystawiony na chłostę.
[image-browser playlist="609891" suggest=""]
Taki efekt nie byłby możliwy przy zastosowaniu innych środków filmowych i wcale mi nie chodzi o to, że obraz trzęsie się przed oczyma bez jednego nawet ściemnienia. Doskonale wyobrażam sobie "Silent House" zmontowany po Bożemu. Wartość strasząca byłaby wówczas może i większa. Ale praca w sekwencji długich ujęć zmusza do niezliczonej ilości powtórzeń (kamera nie chwyci, aktorka się potknie, duch zerwie się ze sznurka i tak dalej), co jest drogą krzyżową dla aktorów. Wyobrażam to sobie: dzień w dzień muszę dostroić się emocjonalnie do mojej roli, następnie biegać jak głupi na jakimś pustkowiu, to łbem o coś przywalę, tam potknę się o kabel, zaś kawa jest zimna. Osiągnięcie spójności wyróżniającej "Silent House" jest możliwe właśnie w toku takiej, morderczej pracy. Aktorzy, zwłaszcza zdolne dziewczę w Laurę wcielone, przechodzą wszystkie etapy pracy. Zaczynają od rutynowego wejścia, potem czują się zobowiązani dociskać swoją postać, następnie przychodzi zmęczenie, umordowanie i zgon. A po nim aktor odkrywa w sobie rejony, których istnienia nawet nie przeczuwał, w ręce wpada mu klucz do Sezamu, zasnął miernotą, budzi się kapitanem Santa Marii, już na pełnym oceanie.
[image-browser playlist="601840" suggest=""] |
Autorem tekstu jest Łukasz Orbitowski, pisarz i felietonista, a sam felieton można przeczytać również w czerwcowym numerze "Nowej fantastyki". W ramach współpracy prezentujemy go Wam także na łamach Hatak.pl. |
Czytaj także: Lipcowa "Nowa Fantastyka" w sprzedaży |