Niedawno obejrzałam Nieobliczalną w Prime Video. Jeśli przeczytaliście moją recenzję, to wiecie, że thriller naprawdę mi się spodobał. Tym bardziej cieszę się, że z tej okazji mogłam porozmawiać z Julią Wieniawą, jedną z gwiazd filmu. A było o czym – to zdecydowanie najciekawsza kreacja aktorska młodej artystki do tej pory. 
Fot. Prime Video
Paulina Guz: Nieobliczalna to coś zupełnie nowego w twoim dorobku, prawda? Adelina jest naturalna, powściągliwa, a smutek wydaje się wręcz jej ustawieniem fabrycznym. Julia Wieniawa: Tak, czytając scenariusz do Nieobliczalnej, pomyślałam, że wreszcie trafiła mi się naprawdę ciekawa rola, przy której mogę rozwinąć skrzydła. Jak wyglądały przygotowania do tej roli? Było inaczej niż przy innych projektach? Pierwszą różnicą, która rzuca się w oczy, jest oczywiście wygląd. Adelina nie przykłada do niego wagi, czy raczej – nie ma na to czasu pomiędzy zajmowaniem się chorą mamą i pracą. By jeszcze bardziej podkreślić ten kontrast pomiędzy nami, postanowiłam ściąć włosy. Od lat była to moja cecha charakterystyczna i – jak to kobieta – mimowolnie byłam do nich bardzo przywiązana… Coś o tym wiem – zapuszczam moje od kilku lat.  Dokładnie. Jednak podczas przymiarek zdałam sobie sprawę, że mimo braku makijażu i zmiany stylu, wciąż nie wyglądam wiarygodnie, tylko jak ja, Julka Wieniawa. Wtedy wpadłam na pomysł, że zetnę swoje długie włosy, ponieważ czułam, że tylko w ten sposób postawię między mną a Adeliną grubą kreskę. Sama pomyśl – to ktoś, kto nie ma ani czasu, ani kasy na fryzjera, poza tym ze względu na pracę musi jej być przede wszystkim wygodnie. Wcześniej wspomniałaś, że rola Adeliny dała ci szansę na rozwinięcie skrzydeł. To ciekawe, ponieważ podczas seansu zwróciłam uwagę na rzeczy, których nie widziałam u ciebie wcześniej. Taka dbałość o szczegóły, na przykład to, że Adelina często nierówno oddychała.  Nigdy wcześniej nie miałam tak dużej pierwszoplanowej roli. Wcześniej moje bohaterki były przez to bardziej jednowymiarowe. W przypadku Adeliny dostałam jednak dość czasu, by naprawdę rozwinąć postać: zastanowić się nad jej wadami i zaletami, o czym marzy, jak wygląda jej dzień. Adelina nie jest dobrą ani złą osobą – tylko pełnokrwistym człowiekiem. Dzięki temu ja, jako aktorka, mogłam naprawdę pobawić się tą rolą.
Fot. Prime Video
A jak wyglądała twoja współpraca z Piotrem Trzaskalskim? Wreszcie miałam dużo czasu z reżyserem, by popracować nad swoją rolą. Odbyło się wiele prób z czytaniem scenariusza, z wielką starannością przeprowadzono też casting na mojego ekranowego partnera, Daniela. Dawid Ptak był zresztą fantastycznym kompanem. Od tego castingu wiele zależało – mieliście razem sporo trudnych scen, w tym erotycznych. To był właściwie pierwszy raz, gdy w ogóle nagrywałam takie poważne sceny erotyczne. Muszę przyznać, że najbardziej się ich bałam. Dla mnie liczy się to, by każdy element filmu miał swoje uzasadnienie, w tym nagość i zbliżenia pomiędzy bohaterami. Na początku w ogóle nie chciałam ich kręcić i zamierzałam to mieć zapewnione w umowie. Ale zmieniłaś zdanie? Właśnie po to na planie jest reżyser – Piotr Trzaskalski, zresztą wybitny artysta, wyjaśnił mi, dlaczego w przypadku tej historii było to niezbędne. Wątek trójkąta miłosnego był kluczowy dla fabuły, a sceny intymne pomiędzy Danielem i jego partnerkami służyły temu, by podkreślić kontrast pomiędzy dwiema diametralnie różnymi relacjami. Pomogła nam też w tym świetna choreografia. Choreografia? Tak. Na planie była obecna koordynatorka scen intymnych, która okazała się kluczowa. Nigdy wcześniej z kimś takim nie współpracowałam i dopiero teraz mogłam przekonać się, jakie to ważne. Dzięki niej czułam się bezpiecznie: gdy szłam na plan z myślą, że tego dnia będziemy kręcić sceny erotyczne, nie bałam się, ponieważ tak jak w tańcu, opracowaliśmy wspólnie choreografię, a wcześniej wszystko przećwiczyliśmy – tylko ja, koordynatorka i Dawid – i ustaliliśmy nasze granice. Żadnych niejasności i niedomówień. Jeśli zamierzałaś zdecydować się na ten krok, to dobrze, że w takich warunkach. Jesteśmy aktorami – nasze ciało jest także naszym narzędziem pracy. Nie jestem pierwszą ani ostatnią osobą, która zdecydowała się nakręcić takie sceny. Cieszę się jednak, że ten duży krok mogłam postawić właśnie na planie Nieobliczalnej, na którym czułam się bezpiecznie i komfortowo. Takie warunki wciąż nie są normą w Polsce, a powinny.
For. Prime Video
Mnie martwi inna kwestia. Nie jestem wróżbitką, ale mogę niemal ze stu procentową pewnością przewidzieć, że po premierze filmu wszyscy będą mówić o „kontrowersyjnych scenach” z Julią Wieniawą, a Dawida Ptaka to ominie, ponieważ jest mężczyzną. Wydaje mi się, że takie podwójne standardy wciąż mają się dobrze w branży rozrywkowej.    Tak, szczerze mówiąc, nawet trochę się tego bałam – że na tym skupią się media. Oczami wyobraźni już widziałam te nagłówki artykułów. Z drugiej strony Agnieszka Grochowska też nagrała takie sceny do Nieobliczalnej, a większość profesjonalnych aktorów i aktorek decyduje się na ten krok. Tak naprawdę w naszym zawodzie to nic nadzwyczajnego, a zależy mi na nim. W dodatku w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że cokolwiek nie zrobię, będzie to wzbudzać kontrowersje. I musiałam się do tego przyzwyczaić, inaczej nie dałabym rady rozwijać swojej kariery. Co do podwójnych standardów, oczywiście, nadal mają się dobrze w branży rozrywkowej. Ale właśnie dlatego cieszę się, że powstał taki film jak Nieobliczalna, w którym na pierwszym planie są trzy różne kobiety. I to – moim zdaniem – naprawdę dobrze napisane. To rzadkość zarówno w polskim kinie, jak i zagranicznym. Zgadzam się. Nie wspominając o tym, że jeśli już mamy do czynienia z postaciami kobiecymi, to mieszczą się w bardzo wyśrubowanych ramach: młode i piękne. Nawet brzydkie postacie muszą być grane przez konwencjonalnie atrakcyjne aktorki. Przez wiele lat filmy opowiadały o perypetiach facetów, a kobiety były na drugim planie. Za to w przypadku Nieobliczalnej nie tylko grają pierwsze skrzypce, ale także są wielowymiarowe: silne, ale prawdziwe. Mamy pokrzywdzoną Adelinę, która ze względu na swój wiek wciąż wierzy w lepsze jutro; Martynę, która zmaga się z potężnymi demonami, ale jednocześnie sama popełnia błędy, przez które może ucierpieć najbliższa jej osoba; no i Alicję, która stara się być dobrą przyjaciółką, ale jednocześnie, może przez zazdrość, nie widzi, co tak naprawdę kryje się pod fasadą idealnego małżeństwa Martyny. Każda z nich jest jak moneta z ciemną i jasną stroną. Jednocześnie wściekamy się na nie i kibicujemy im z całego serca. Agnieszka Grochowska miała chyba mimo wszystko najtrudniejsze zadanie. Chodzi mi o sceny intymne pomiędzy Martyną a Wojciechem, które były inne niż te z Danielem. Musiała przecież odtworzyć koszmar każdej kobiety. Byłam zresztą pod wrażeniem, jak pokazano ten temat – nie tanio i sensacyjnie, a z wyczuciem. To dokładnie to, o czym mówiłam wcześniej: wszystkie te sceny erotyczne mają swój cel. Dlatego są tak od siebie różne – pokazują zarazem tragedię i miłość, bliskość i przepaść pomiędzy ludźmi. Jeśli chodzi o Agnieszkę, naprawdę jej nie zazdrościłam. Jednak z tego, co mi mówiła, także miała zaplanowaną choreografię i pracowała z koordynatorką scen intymnych. To na pewno pomogło. Naprawdę żałuję, że nie jest to powszechna praktyka w polskich filmach, o czym miałam okazję przekonać się na własnej skórze. „Kamera, akcja!” i tyle. Teraz, gdy zdobyłam to doświadczenie na planie Nieobliczalnej, naprawdę wydaje mi się to absurdalne. Takie sceny zawsze muszą zostać wcześniej przedyskutowane i przećwiczone. Koniec i kropka. Dlatego tak strasznie frustruje mnie fakt, że część starszych zagranicznych aktorów narzeka, że „za ich czasów tego nie było” i zabija to spontaniczność. To absurd – w tym zawodzie przecież chodzi o to, by grać i wcielać się w rolę, zwykle masz wcześniej przygotowany scenariusz, są przymiarki kostiumów, próby czytania scenariusza. I w tak intymnej i potencjalnie niebezpiecznej sytuacji nagle brakuje im spontaniczności? Oczywiście. Poza oczywistymi powodami, to także najbardziej praktyczne rozwiązanie. Podczas dyskusji można zastanowić się, co byłoby w danej sytuacji mocniejsze, na przykład pocałunek w usta, czy może w szyję; jak pokazać coś tak, by najbardziej rezonowało z widzem; w końcu dzięki temu aktorzy mogą poczuć się pewnie i później rzeczywiście improwizować, ale poruszając się w ustalonych wcześniej ramach.   
fot. Prime Video
+5 więcej
Zmieniając trochę temat, zastanawia mnie jedna rzecz. Często w dyskusjach o Julii Wieniawie pojawia się temat szkoły aktorskiej, a w związku z tym dyskurs, czy bez niej można cię w ogóle nazwać profesjonalistką. Ciekawi mnie, czy ty sama czujesz, jakby czegoś ci brakowało? Absolutnie nie. Adam Woronowicz ciągle mi powtarza, że pójście do szkoły aktorskiej w tym momencie byłoby w moim przypadku największą głupotą. Nic lepiej mnie nie nauczy od praktyki. Sam przez wiele lat był wykładowcą, a dzięki temu, że gramy razem w spektaklu Gra, przez długi czas miałam prywatne lekcje (śmiech). To właśnie u jego boku, w teatrze, najwięcej się nauczyłam. Chociażby tego, że mniej znaczy więcej. Przyznaję, że moje wcześniejsze role nie były najlepsze, ale też nie miałam za bardzo pola do popisu. Zwykle dostawałam podobne do siebie role – dziewczyn z sąsiedztwa albo wręcz przeciwnie.   Adam Woronowicz w ogóle bardzo pochlebnie o Tobie mówił. Chwalił, że już na pierwszej próbie znałaś cały tekst, czego często nie robią nawet aktorzy z dużym doświadczeniem. To oznaka profesjonalizmu. Dziękuję. Rzeczywiście tak było. Dość szybko uczę się tekstu – w wypadku Gry nauczenie się całego scenariusza zajęło mi jakiś tydzień. Dzięki temu pozostały czas mogłam przeznaczyć na zagłębianie się w rolę. Opowiesz coś więcej o teatrze?  Naprawdę wiele mnie nauczył. Mam wrażenie, że mogę oddzielić grubą kreską moje aktorstwo przed i po tym doświadczeniu. W dodatku w międzyczasie miałam szansę udać się na warsztaty aktorskie do Paryża. Trwały zaledwie dwa tygodnie, ale spędziłam ten czas na bardzo intensywnych ćwiczeniach. To, czego się tam dowiedziałam, tylko utwierdziło mnie w tej nowej technice, którą sobie wyrobiłam w teatrze. Jeśli chodzi o szkołę teatralną, zawsze zaskakiwała mnie jedna rzecz w tej dyskusji. Tak jak wspominałam, w Polsce mamy opór, by nazwać profesjonalistą kogoś, kto jej nie skończył. A przecież jest mnóstwo świetnych malarzy i rysowników, którzy uważają Akademię Sztuk Pięknych za stratę czasu, genialnych pisarzy, którzy zwyczajnie nie mogliby sobie pozwolić na studia w tym kierunku nawet, gdyby chcieli. A jednak nie nazywamy ich amatorami. Po to idziesz do szkoły, żeby mieć większe szanse na zdobycie wymarzonej pracy. Nie rozumiem więc, dlaczego miałabym rezygnować z pracy, by iść do szkoły. Miałam ogromne szczęście. Chociaż nie mam znajomości, to udało mi się dość wcześnie wybić. Rola w Rodzince.pl otworzyła przede mną wiele drzwi, za co do dziś jestem wdzięczna. Przecież od tego się wszystko zaczęło. Potem chodziłam na kolejne castingi i powolutku zdobywałam swoje własne kontakty. Teraz jestem już na takim etapie, nie muszę walczyć o to, by mnie zauważono. Oczywiście, szkoła teatralna to coś fantastycznego. Dzięki niej możesz po raz pierwszy zmierzyć się z poważną rolą i trenować pod okiem profesjonalistów. Prawdopodobnie będąc w niej, nauczyłabym się tego, co wiem teraz – kto wie, może nawet wcześniej? Ale naprawdę mi się poszczęściło i grzechem byłoby nie wykorzystać tej szansy. Poza tym sądzę, że szkoła teatralna jest przydatna, ale nie niezbędna. Każdy musi wybrać swoją własną drogę. Chociażby moja siostra chodzi do łódzkiej filmówki – mówiłam jej, że to dobrze, bo przynajmniej nigdy nie będą nas porównywać (śmiech).  
Fot. Prime Video
Widać po twoich wypowiedziach, że stałaś się bardziej świadomą aktorką. Tak, zdaję sobie sprawę z moich wad i zalet. Jeśli czegoś nie będę potrafiła zrobić, będę harować, aż się nauczę. Jestem bardzo pracowita i tego mi nikt nie odbierze. Nie jestem też głupia – wiem, co ludzie o mnie piszą i mówią. Jednak wreszcie czuję, że zaakceptowano mnie w tym środowisku. Że gdy ludzie mnie zatrudniają, to wiedzą, że Wieniawa jest profesjonalistką: zawsze będzie przygotowana i nigdy nie będzie szukała wymówek. To, co mi się też podoba w tym kontekście, to fakt, że sama prowadzisz swojego Instagrama. Ostatnio Justyna Steczkowska przepraszała przecież za to, co zostało udostępnione na jej koncie przez inną osobę. Przyznam, że nigdy mi nawet przez myśl nie przeszło, by oddać komuś mojego Instagrama. Oczywiście, Justyna Steczkowska jest z innego pokolenia i zdaję sobie sprawę z tego, że nie dorastała z tymi serwisami tak jak ja. Właśnie dlatego potrzebuje pomocy. Dla mnie Instagram to coś organicznego. Najpierw korzystałam z niego, by porozumiewać się ze znajomymi, a teraz, by pozostać w stałym kontakcie z fanami. Ale ja też się starzeję – nie radzę sobie z Tik-Tokiem (śmiech). Czy jest w ogóle ktoś, kto ci pomaga w tym wszystkim? Jedyną osobą, która mi pomaga, jest moja mama. Nigdy nie zatrudniłam nikogo od PR-u. Robimy po prostu to, co wydaje nam się słuszne. Skoro zajmuje się Twoją karierą, to zapewne widzi też cały ten hejt. To musi być wyjątkowo trudne dla rodzica. Oczywiście, że tak. To było dla niej niezwykle bolesne. Teraz już się trochę do tego przyzwyczaiłyśmy i nawet potrafimy się z tego śmiać. W dodatku mam wrażenie, że jest go ostatnio mniej. Może przyczynił się do tego mój udział w Mam Talent, dzięki któremu widzowie mieli szansę pobyć ze mną trochę dłużej i lepiej mnie poznać. Jedyne, co nadal sprawia mi ból, to fakt, że czasem rykoszetem dostają moi bliscy – na przykład, gdy ktoś jest ze mną gdzieś sfotografowany, to nagle wszyscy internauci czują, że mają prawo wypowiedzieć się na temat tego człowieka, który nawet nie jest osobą publiczną. Komentarze, które zostawiają, są często bardzo okrutne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj