Po długim oczekiwaniu Kong ryknął, aż zatrzęsły się kina. Z tej okazji specjalnie dla nas japoński krytyk filmowy, Masato Kobayashi, pisze o swoich przygodach z filmami kaiju.
Urodziłem się w niewielkim miasteczku położonym pośród gór prefektury Mie. Choć dorastałem jako chłopak z prowincji, wówczas, a mowa o latach osiemdziesiątych, nie sposób było nie znać kina kaiju. Podobnie zresztą jak lubianych niemal przez wszystkich moich rówieśników gigantycznych robotów albo superbohaterów. Ba, pojawiali się jakimś magicznym sposobem na ekranie za każdym razem, kiedy tylko włączyłem telewizor! Zresztą dla Europejczyka czy Amerykanina to oczywista oczywistość (sic!), że Japończycy mają fioła na punkcie wielgachnych potworów, ale nie zdajecie sobie sprawy, jak głęboko kaiju są zakorzenione w naszych sercach, to część naszego kodu DNA i krwinek krążących w żyłach każdego tutejszego chłopca (i mężczyzny!). Nie znajdziecie nikogo, kto nie wiedziałby, czym jest Godzilla (przy okazji, jako meloman, nie mogę nie polecić czytającym te słowa francuskiej grupy metalowej Gojira). Dlatego może wydać się zaskakujące, że nawet jako młody chłopak nie byłem jakoś specjalnie zainteresowany filmami z ogromnym jaszczurem, bo już wtedy wydawały mi się lekko trącić myszką. Bardziej przemawiały do mnie Ultraman i Gundam, gdzie miałem do czynienia z ogromnymi robotami.
Tam zresztą mieszało się dosłownie wszystko, bo obok istot z kosmosu przewijały się również dziwaczne monstra, które też nazywaliśmy kaiju. Ultraman bił w mojej ojczyźnie rekordy popularności już od 1966 roku, z początku jako serial telewizyjny, a potem cykl filmowy. Do dzisiaj pamiętam mój ulubiony, Urutora 6-kyodai tai kaijû gundan, koprodukcję z Tajlandią i japońskim Tsuburaya Pro. Dość powiedzieć, że miałem po jego obejrzeniu prawdziwą traumę i to żaden żart. Zerknijcie sobie w Google i sprawdźcie niejakiego Hanumana, białą małpę zainspirowaną hinduskim bóstwem. Przeraziłem się wtedy jak nigdy. Film okazał się zbyt brutalny dla małego dzieciaka, którym byłem, i potem przez kilka nocy nie mogłem zmrużyć oka. Nadal jak o nim pomyślę, to mam ciarki, co nie powstrzymało mnie przed kupnem soundtracku i za każdym razem, jak go słucham, przechodzą mnie dreszcze. Na swoją obronę powiem, że jeszcze wtedy nieznane mi było pojęcie masochizmu.
Ale, rzecz jasna, oglądałem na bieżąco wszystkie filmy z Godzillą i może dlatego byłem zawiedziony amerykańską wersją Garetha Edwardsa sprzed paru lat. Żeby jednak nie utyskiwać na Hollywood, przyznam się także, że nie jestem fanem ostatniej odsłony nakręconej przez japońskie Toho, czyli Shin Godzilla Hideakiego Anno (który, swoją drogą, stworzył popularną animację Evangelion). Ten dwudziesty dziewiąty już film o Godzilli okazał się jednak ogromnym sukcesem i tylko w moim kraju zarobił osiemdziesiąt milionów dolarów i doczekał się aż dziesięciu nominacji do nagród naszej Akademii Filmowej. Poważnie. Niewykluczone, że czytacie te słowa po trzecim marca i już wiecie, czy film zgarnął jakieś statuetki.
I być może nadeszła odpowiednia pora, żeby kaiju dokonały zmasowanego ataku na kina. Bo kto by nie chciał więcej filmów o wielkich potworach? Na szczęście Hollywood przez cały czas nadstawia uszu. Ale znowu muszę się szanownym czytelnikom do czegoś przyznać. Na Kong: Skull Island szedłem przed paroma dniami jak na ścięcie. Zawsze lubiłem filmy z przerośniętym gorylem, lecz po trailerach nie spodziewałem się niczego zjadliwego. Dlatego nie będę stopniował napięcia, pokajam się i przyznam bez bicia, że to cholernie dobry film. Lepszy od King Kong Petera Jacksona, lepszy od Jurrasic World i, wreszcie, lepszy od Shin Godzilli. Miły akcent spotkał mnie już na początku filmu, gdy obwieszczono, że rzecz dzieje się w 1973 roku, a to data ważna dla mnie z dwóch względów: wówczas się urodziłem i wtedy też nakręcono The Texas Chain Saw Massacre. Sam Kong zaś okazał się nie bezrozumnym stworem, ale Kaiju z duszą i sercem, dumnym protektorem swojego żyjącego na tajemniczej wysepce ludu, który uważał go za boga. I jeszcze coś: jest kawałem skurczybyka. Powtórzę: to pieprzony gigant! Zakładam się, że takiego Konga się nie spodziewaliście.
fot. Toho
Sam nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze uda mi się na pewnym poziomie utożsamić z ogromnym gorylem. No cóż. Ale żebyście sobie nie pomyśleli, że Kong snuje się po wyspie i ciężko wzdycha, śpieszę dodać, że naparza się co i rusz z rozmaitymi stworami. Cieszyłem japę jak dziecko. Szczególnie efektowna jest bitwa finałowa, której detali nie zdradzę, ale jego przeciwnik jest wyjęty żywcem z koszmaru. Tak się w tym zatraciłem, że zapomniałem, ile mam lat (komu się nie chce liczyć, już mówię: czterdzieści trzy). Zresztą efekty specjalne są faktycznie specjalne. Ponoć reżyser inspirował się animacjami ze studia Ghibli, planując design owego stwora, i zaręczam, że niejeden dzieciak będzie miał po filmie złe sny jak ja po pamiętnym odcinku Ultramana. Lecz to nie jedyne moje skojarzenie. Preston, oficer armii amerykańskiej grany przez Samuel L. Jackson, tak przypominał mi bohatera odgrywanego przez Morgana Freemana w Dreamcatcher, że nie mogę do dziś wyrzucić tego skojarzenia z głowy. Ich zachowanie, motywacja... toczka w toczkę! A jeśli nie znacie rzeczonego tytułu, dodam, że to adaptacja powieści Stephena Kinga jak nic inspirowanej Ultramanem, bo pomysł na obce istoty wyłażące ludziom z, ekhm, tyłka byłby nieobecny scenarzystom mojego ulubionego serialu z dzieciństwa. Aż trudno mi uwierzyć, że ktoś w Hollywood dał na ten film gruby hajs.
Ale miałem pisać o Kongu, a wciskam tego Ultramana, gdzie się da, wybaczcie. Nie przejmujcie się trailerami sugerującymi głupkowate żarty, humor jest, owszem, obecny, ale daleko mu do poziomu Adama Sandlera. A jeśli film wyda się wam zbyt poważny, koniecznie zobaczcie Colossal z Anne Hathaway, wyjątkową mieszankę kaiju i komedii, ja ubawiłem się setnie. Zanim wejdę w kolejną dygresję, lepiej zakończę, choć podkreślę jeszcze, że po tym, co zobaczyłem, czekam na zaplanowany na 2020 rok crossover Godzilla vs. Kong. Niby już kiedyś to widzieliśmy, bo w 1962 roku wytwórnia Toho zrealizowała King Kong vs. Godzilla, ale dla mnie, Japończyka, nadchodzący film ma szansę zająć miejsce bliżej mego serca. Skojarzyłem bowiem, że 2020 to również początek tokijskiej olimpiady i pozwalam sobie marzyć, że z tej okazji ktoś pokusi się o realizację choćby krótkiego spotu, w którym Godzilla i King Kong ścierają się na bieżni. Ile bym dał, żeby to zobaczyć!
Masato Kobayashi. Krytyk, tłumacz, scenarzysta i reżyser. Swój czas dzieli między Tokio a Nowy Jork. Publikuje w czołowych japońskich mediach.