Hollywood wciąż zawodzi fanów widowiskowego kina kostiumowego. Kiedyś, gdy modne były hity, takie jak Braveheart, Patriota, Troja, Królestwo niebieskie, Gladiator, tworzono tego typu filmy na potęgę. Zarabiały, więc był bum. Jednak w pewnym momencie widzowie skupili się na innych gatunkach – domagali się superbohaterów. W ostatnim czasie jedynie Ridley Scott zaczął działać w tym kierunku z Napoleonem i Gladiatorem 2. Czy jeśli ten drugi odniesie sukces, znajdą się pieniądze na epickie widowiska? Terminologia gatunku może wydawać się dość skomplikowana. Kiedy możemy mówić o filmie historycznym, a kiedy o kostiumowym? Osoby pasjonujące się historią reagują na ten pierwszy termin z niechęcią. I nie ma się co dziwić. Nawet jeśli film oparty jest na faktach z życia kogoś ważnego, jest w nim dużo fikcji. Czasem twórcy idą nawet krok dalej – np. w Braveheart, w którym opowiedzieli nam o Williamie Wallacie. To, co widzimy na ekranie, niezbyt zgrywa się z tym, jak wyglądało życie tej postaci. Wychodzę z założenia, że ci, którzy nie są pasjonatami historii, oba terminy mogą stosować zamiennie. W końcu film historyczny jasno wskazuje na to, że nie mamy do czynienia z dokumentem. Takie produkcje nie zawsze są wierne faktom historycznym – dobrze o tym pamiętać. Gdy jedni rezygnują, inni zyskują. Gdy Hollywood powoli dawało sobie spokój z kinem historycznym, Azja zaczęła wydawać na nie grube miliony i... zachwycać. Wszystko zaczęło się w Chinach. Ten kraj ma przewagę nad pozostałymi państwami Azji – na pewno większe środki, więc to przekłada się na budżety, na które Korea, Japonia, Tajlandia i inni zwyczajnie pozwolić sobie nie mogą. Niesamowite (trwające ponad 4 godziny!) widowisko Trzy królestwa w reżyserii Johna Woo kosztowało "zaledwie" 80 mln dolarów. Co prawda, na standardy Hollywood to może być budżet na średnim poziomie, ale tutaj? Reżyser wykorzystał każdego dolara. Stworzył arcydzieło i najlepszą rzecz w swojej karierze. Dostajemy wszystko, czego oczekujemy po takim kinie: rozmach, charyzmatyczne i ciekawe postacie, dobrze skonstruowaną historię i fantastycznych aktorów. To jeden z takich tytułów, które stawiamy bez wyrzutów sumienia obok największych klasyków gatunku. Uwaga – unikajcie wersji światowej, która została z ponad czterech godzin skrócona do dwóch! Produkcja straciła największe zalety w takiej formie. Jest w tym pewna specyficzność kultury chińskiej, która hołubi generałów z dawnych czasów – w opowieściach są oni wojownikami wybitnymi i świetnie radzą sobie z każdym przeciwnikiem. Warto przymknąć na to oko, bo jednak do konwencji pasuje to idealnie. Kiedy ten bum został zapoczątkowany w Azji? Na myśl od razu przychodzą mi tytuły z 2006 i 2007 roku. Chiny zaczęły skromnie od Siedmiu potęg ze znakomitym Andym Lauem i Władców wojny z najlepszą rolą dramatyczną w karierze Jeta Li. Obie te produkcje może nie mają takiego rozmachu jak Trzy królestwa, ale mają wszystko, czego potrzebujemy: akcję, angażującą historię, piękne kostiumy, znakomitych aktorów i ogrom emocji. Sukces sprawił, że azjatyccy twórcy szli za ciosem – raz z większym sukcesem, a raz z mniejszym. Wyróżnić można takie tytuły jak Trzy królestwa: Wskrzeszenie smoka (40 tysięcy statystów w scenach batalistycznych robi wrażenie! Jak w największych klasykach Hollywood w stylu Spartakusa mającego 50 tysięcy statystów!), Cesarzowa i wojownicy, Wojna imperiów z Jackiem Chanem, a także widowiska osadzone w czasach II wojny światowej jak Kwiaty wojny (Christian Bale w chińskim filmie) oraz porównywana do Szeregowca Ryana przez niesamowite sceny batalistyczne Ostatnia bitwa, najlepsza wersja Mulan czy nawet sprzed kilku lat efektowne 800. Chińczycy, tak samo jak Amerykanie, w swoich filmach krzewią patriotyzm, wielkość wojowników i ich niezłomność, więc pod względem – jak to niektórzy mówią – propagandy, różnicy nie ma żadnej. Oczywiście jest jeden wyjątek, którego nie da się oglądać: The Founding of a Republic. W tym filmie zebrano wszystkie największe gwiazdy, ale twórcy przesadzili z treściami patriotycznymi. A w powstałych produkcjach? Naprawdę nie ma różnicy – to samo jest w USA, Korei Południowej, Japonii i w każdym innym kraju, które takie kino tworzy. Korea Południowa śmiało depcze Chinom po piętach. Wybiera coraz ciekawsze kierunki i wydaje coraz większe pieniądze. Koreańscy twórcy mają oczywiście mniejsze budżety niż ci z Chin, ale potrafią lepiej je wykorzystywać. Na początku interesowali się II wojną światową (znakomite produkcje: Braterstwo broni z 2004 roku czy My Way z 2011 roku). Potem skupili się na odleglejszej przeszłości, pozwalając sobie na kostiumowe hity jak Ostatnia strzała, Wielka bitwa czy niezwykły Wojownik o trzech szermierzach. Prawdziwy sukces w skali globalnej przyszedł jednak w 2014 roku wraz z pierwszym z trzech filmów o Si-Jun sinie, czyli wybitnym admirale walczącym w wojnie koreańsko-japońskiej w XVI wieku. Triumf 1597: Bitwa pod Myeong-ryang sprawił, że na mapie blckbusterów Korea Południowa w końcu zajęła należne miejsce. Fabuła oparta jest na bitwie morskiej, podobnie jak dwa inne filmy o tej postaci – Hansan: narodziny smoka oraz Morskie diabły. Co ciekawe, każda część idealnie sprawdza się jako samodzielna produkcja. Każdą część można obejrzeć bez znajomości reszty. Twórcom udało się pokazać, że za stosunkowo niewielkie pieniądze można liczyć na epicki rozmach i angażującą historię. Nawet nie zauważamy, że minęły ponad dwie godziny seansu. Coś pięknego! A nie jest łatwo pokazać morską bitwę w tym gatunku. Hollywood nawet nie próbowało zrobić tego z takim rozmachem.  W krajach azjatyckich tworzy się naprawdę różne filmy (np. 13 zabójców z Japonii czy seria o królu Naresuanie z Tajlandii), ale jest to wszystko dość specyficzne. Oczywiście twórcy mają świadomość, że ich produkcje będą oglądać widzowie na całym świecie, ale i tak niektóre aspekty kulturowe, gra aktorska czy określone narzędzia realizacyjne mogą widza zaskoczyć lub nawet zniechęcić. Wbrew pozorom tej specyficzności nie jest tak dużo, a nawet gdy się pojawia, jest na tyle przystępnie pokazana, że nie ma większego problemu z jej akceptacją. Zdarzają się jednak skrajności (seria Kingdom oparta na anime), ale te poważne superprodukcje to naprawdę coś, co trafia do widzów w każdym rejonie świata. Hollywood na razie nie bawi się w kino historyczne, ale mam cichą nadzieję, że sukces Gladiatora 2 to zmieni. Dobrze, że w Azji powstaje tyle dobrych dzieł. Warto się nimi zainteresować – na platformach streamingowych czy w kinie, bo coraz częściej takie widowiska wchodzą na polskie ekrany. Jako fan epickich opowieści jestem zachwycony, że dzięki Azjatom mogę poznawać ciekawe historie, zachwycać się rozmachem akcji, a przede wszystkim poczuć emocje inne niż te generowane przez kino amerykańskie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj