Cokolwiek ironiczne mogą wydać się traktujące o kryzysie twórczym Cages, jeśli przyłożyć je do byle jakiego wycinka z biografii niestrudzonego Dave McKean . Bo przecież wydaje się, że facet nie sypia, nieustannie pchany przez muzy do sięgnięcia po ołówek, aparat, rysik czy co tam jeszcze innego trzyma na, jak sobie wyobrażam, zagraconym blacie biurka. Angielski artysta częściej niż do komiksu przejawiał ciągoty do ilustracji, pracując z tyloma pisarzami czy muzykami, że próba wymienienia choćby paru poskutkowałaby natychmiastową potrzebą dorzucenia jeszcze kilku innych, równie istotnych nazwisk. Lecz wszystko to, ten nieco przydługi już wstęp, służy podkreśleniu, że trudno uwierzyć, aby McKean, artysta kompletny, multimedialny i nieustannie zapracowany, cierpiał kiedyś na kreatywną niemoc. Rzecz jasna komiks nie musi przecież odzwierciedlać stanu faktycznego, ale kusi pomyśleć, że są Klatki jednak pewnym pamiętnikarskim zapisem, kroniką rejestrującą kolejne etapy procesu twórczego, rzutem oka na niepokorny, pełen dziwności umysł, po którym kołaczą się myśli niesłychane.
Klatki/Źródło: Timof Comics
Tak po prawdzie recenzja temu opasłemu albumowi nie jest potrzebna, bo bodaj wszystko, co na jego temat można by powiedzieć, napisał we wstępie sam Terry Gilliam. Opowieść o wypalonym malarzu, którego losy splatają się z liniami życia pisarza i muzyka, również jak i on zmagającymi się z kąsającymi ich demonami inercji, toczy się na paru płaszczyznach, z czym korespondują zaprzęgnięte przez McKeana środki. Ta codzienna, żeby nie powiedzieć zwyczajna, toczy się na rozłożonych równomiernie na stronie, monotonnych kadrach, które dopiero w chwilach tej twórczej pasji rozciągają swoje ramki, wtedy też autor decyduje się na ekspresyjne szaleństwo, sięgając po rozmaite narzędzia: od farb olejnych do fotograficznego kolażu. I to właśnie owe alegoryczne szaleństwa stanowią o sile komiksu McKeana, który chwilami grzęźnie we własnej, naszpikowanej natchnionymi i nie zawsze trafionymi dialogami (dodajmy, że stosunkowo prostej) historii, lecz angielskiemu rysownikowi zawsze udaje są ją okiełznać dzięki sile swoich ilustracji. Opisywany album stanowić może swoiste portfolio McKeana, niejaką przebieżkę po jego unikalnym stylu – a może raczej stylach? – który stanowi o wyjątkowości artysty przekraczającego co i rusz granice wybranego medium. Żadna klatka nie utrzyma tego gościa na długo.
Lone Sloane/Źródło: Egmont
Zresztą wytyczonych mu granic nie trzymał się też i Philippe Druillet, autor wydanego u nas albumu Lone Sloane, tyleż niekonwencjonalnego, co antycypującego pewne kierunki. Wystarczy rzut oka na datę wydania oryginalnego (1966 rok) i przerzucenie paru kartek, a potem powtórzenie owego procesu z dowolnym mainstreamowym komiksem amerykańskim z tamtego okresu, aby dostrzec przepaść dzielącą francuskiego artystę i jego towarzyszy zza oceanu jeśli chodzi o samo myślenie o medium obrazkowym. Bo Druillet niekiedy całkowicie i absolutnie podporządkowuje narrację obrazowi, opatrując kolejne ilustracje swoistym dopowiedzeniem z offu, dymki dialogowe są tu rzadkością (tendencja ta zmienia się nieco w dalszej części tomu, kiedy przenosimy się do galaktycznej stolicy rozpusty Delirius, co jednak dziwić nie powinno, bo to już dzieło innego scenarzysty), lecz fabułę trudno określić mianem pretekstowej, nic bardziej mylnego. Tytułowy Lone Sloane to gwiezdny awanturnik i kosmiczny pirat; co i rusz przydarzają mu się rzeczy niesłychane, z których wychodzi obronną ręką. Toć przecież już na samym początku zostaje ściągnięty przed oblicze potężnego bóstwa z innego wymiaru! Dlatego przystępując do lektury, należy przedstawić myślenie na zupełnie inną skalę. Duchem Druillet pokrewny jest (przywoływanemu zresztą przez autora przedmowy Jacquesa Bergiera) nieprzypadkowo amerykańskiemu pisarzowi H. P. Lovecraftowi, który swego czasu przedefiniował koncept grozy jako rzeczy niepojętej, niemożliwej do ogarnięcia przez ograniczony ludzki umysł. Sloane włóczy się po całkowicie mu – i nam – obcym i nieprzyjaznym wszechświecie, lecz wszystkie te dziwy, jakie napotyka, pozostawiają go niemalże niewzruszonym, jakby chciał powiedzieć, żeby dano mu nareszcie, do ciężkiej cholery, święty spokój. Owa kosmiczna groza jawiąca się jako przemieszanie lęku z zachwytem, wyraża się w pełnych rozmachu rysunkach Druilleta, które chce się smakować po kawałku, ale które każą na siebie patrzeć jak na olbrzymią całość. Trudno nawet o nich opowiedzieć, czy streścić choćby jedną z przygód Sloane'a; prace Francuza trzeba zobaczyć samemu.
Bellmer/Źródło: Kultura Gniewu
Podobnie jak i Bellmer. Niebiografia ołówka Marka Turka, rzecz nazwaną „Niebiografią” z zerową kokieterią, bo faktycznie, aby się do rzeczonego komiksu zbliżyć, z Bellmerem wypadałoby być pewnie za pan brat. Urodzony w Katowicach i przeciągany pod kilem przez kolejne polityczne (nie)porządki artysta nie zrezygnował bynajmniej ze swojej sztuki, nawet i dziś postrzeganej jako cokolwiek kontrowersyjna. Ten fotograf-surrealista, rzeźbiarz i grafik z obsesją na punkcie cielesności wydaje się cierpieć na gorączkę tworzenia, która nie pozwala mu pójść z życiem na ugodę. Turek dramat swojego bohatera – podkreślony zarówno pasującymi do portretowanej historii czarno-białymi rysunkami, jak i brakiem choćby jednego słowa – przedstawia jednak po swojemu, impresyjnie, autorsko, to raczej komitywa, a nie bezrefleksyjny, czołobitny hołd. Ba, Turek zdolny jest przekonać chyba nawet niedowiarka, że jemu Bellmer był tak samo potrzebny, co on Bellmerowi. Ciężka to lektura, bo i pomiędzy kadrami panuje intencjonalny zaduch, dopiero na ostatnich paru stronach daje się czytelnikowi odetchnąć. Czy jednak aby słusznie...? Z tematem znakomicie koresponduje sama historia wydania Bellmera, komiks ten bowiem miał się pojawić już przed laty, kiedy Katowice starały się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, ale kiedy plany te spaliły na panewce, pogrzebano również i ten projekt. Szczęśliwie płytko, bo szkoda byłoby, gdyby wydawca nie zastukał w wieko trumny, jako że Turek to twórca o niezwykłej konsekwencji i spójnej wizji, stojący nieco na uboczu i niepasujący do głównego nurtu, którego komiksy, żeby pojechać komunałem, wymykają się prostej klasyfikacji i zasługują na obecność na półkach. Do tej pory prezentowałem tutaj głównie komiksy amerykańskie i można było pokusić się o mylną konkluzję, jakoby to, co europejskie, niewarte było zachodu. Przeciwnie: świat nie zaczyna się dopiero za oceanem. Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj