Wiele mniejszych konwentów organizowanych w Stanach Zjednoczonych zdaje się mieścić w przedziale od „zorganizowane na chybił trafił” po „dopieszczone pod każdym względem”. Sam wolę uczestniczyć w „dopieszczonym” konwencie niż takim zorganizowanym „na chybił trafił”, więc fajnie, że tak naprawdę rzadko trafiam na imprezy gorszej jakości. Większość jest dobrze zorganizowana i prowadzona przez przyjaznych, pomocnych ochotników. Mogą nie zapraszać wielkich gwiazd kina czy telewizji, ale ich gośćmi bywa całkiem sporo utalentowanych pisarzy oraz artystów. Mogą pojawiać się też zastępy słabiej kojarzonych gwiazd z dawnych lat; fajnie zobaczyć znajomą twarz z minionej ery. Jedno, czego nie lubię, to celebryta, były lub obecny, który za wspólne zdjęcie lub autograf pobiera opłaty. Sprzedawanie wydruków zdjęć z autografem to inna sprawa. To jestem w stanie zrozumieć – zawsze są przecież jakieś koszty do pokrycia. „Sprzedajesz zdjęcie, które przedstawia Cię w czasach Twojej świetności? I to w kostiumie? Z autografem? Kupuję!” Hej – niech żyje komercja! Może istnieje aspekt tego zwyczaju, który umyka mojemu rozumowaniu. Możliwe, że konwent nie płaci im za obecność, a oni potrzebują kasy. Nieważne jednak jakie mają powody, mnie się to nie podoba. Jako fan z przyjemnością się z Tobą zobaczę, ale nie chcę płacić za ten przywilej. Chciałbym przecież tylko uścisnąć Twoją dłoń i powiedzieć: „Dzięki”.

Martwię się, że pomniejsze konwenty zbytnio się starają. Najlepiej, by ograniczyły się do swojej dziedziny i w niej robiły wszystko, co tylko można. Po co próbować być mniejszą wersją SDCC? Przecież to i tak się nie uda. SDCC ma wsparcie wszystkich największych studiów filmów i korporacji rozrywkowych, które rzucają w konwent garściami forsy. Zarząd Twojego małego konwentu nijak temu nie dorówna. Coraz częściej widuję niewielkie konwenty, które rozmieniają się na drobne, próbując obskoczyć wszystkie dziedziny popkultury. Tak jakby wszystkim nagle zaczęła przyświecać dewiza: „Czy umieszczenia tego na naszym konwencie ma sens? Nie? No to co z tego! Przecież ci ludzie kupią wszystko!” Żeby nie było wątpliwości – fani, jako grupa, są bardzo zróżnicowani. Lubimy multum rzeczy! A konkretniej lubimy całe multum różnych rzeczy, więc poniekąd rozumiem, dlaczego niektóre konwenty próbują trochę się urozmaicić. Problem pojawia się, gdy próbując uszczęśliwić wszystkich, nie uszczęśliwimy nikogo.

[image-browser playlist="592073" suggest=""]
Niedawno uczestniczyłem w konwencie WonderCon w Anaheim, w Kalifornii (naprzeciwko Disneylandu). Spieszę donieść, że był to fajnie zrobiony konwent. Comic-Con International jest właścicielem zarówno WonderCon jak i SDCC (oraz APE – Alternative Press Expo). Szacuję, że konwent ten rozmiarem zajmował tylko 25% tego, co SDCC, był jednak stosunkowo niedrogi i dobrze zorganizowany. Wielu świetnych cosplayerów i ogromna sala wystawowa (zwana też pokojem dealerów). Było też paru sławnych gości, że wspomnę chociaż o Jossie Whedonie czy Guillermo del Toro. Ale było też MNÓSTWO dobrych pisarzy (Dean Koontz, Marv Wolfman), artystów (Jim Lee, Jim Steranko), aktorów głosowych oraz innych-ludzi-zza-kulis-dzięki-którym-mamy-co-oglądać-i-czytać. A imię ich Legion! Zastępy ludzi, o których istnieniu nie mieliście pojęcia, którzy robią niesamowite rzeczy i chętnie opowiadają o pasjach wspólnych dla nasz wszystkich, z radością odpowiadając na pytania fanów.

WonderCon to przemiły, niezbyt duży konwent, który sprawia autentyczną frajdę, i może, co ważniejsze, jest przyjazny dla uczestników. W przeciwieństwie do SDCC. TYLE ludzi słyszy TYLE rzeczy o SDCC, że po prostu MUSZĄ tam pojechać! To przecież WIELKIE WYDARZENIE! Wielkie gwiazdy, ogłoszenia przemysłu filmowego oraz gigantyczna sala wystawowa to główne atrakcje SDCC. Konwent jest na tyle ogromny, że wyprzedano go w trzy minuty. To nie kit, proszę państwa. Już po trzech minutach nie można było stanąć w kolejce (online) by zdobyć plakietkę uczestnika. To 120 tysięcy ludzi, którzy elektroniczne deptali sobie po piętach – i plecach – by dostać się na tę imprezę.

Nie mogę się nie zastanawiać, ile z nich w ogóle lubi komiksy.

(tłum. Anna "Mysza" Piotrowska)

Czytaj więcej: KONWENT ŻYCIA: Musimy porozmawiać o Kevinie


[image-browser playlist="589720" suggest=""]Kevin Whitelock (Santee, Kalifornia) – człowiek wielu talentów: pilot śmigłowca, turniejowy rycerz, członek Southern California Browncoats (miłośnicy serialu "Firefly"), zapalony konwentowicz, od lat stały uczestnik San Diego Comic-Con. W 2012 roku wraz z żoną Anelią przyjął pod swój dach Jakuba Ćwieka i Macieja Wanickiego, którzy wybrali się na najważniejszy konwent świata. Od tego roku nasz amerykański korespondent.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj