Nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w takim wydarzeniu. Biorę udział w konwencie dopiero od dziewięciu czy dziesięciu lat, ale oprócz liczby uczestników, która zaczyna wzrastać wręcz geometrycznie i rozprzestrzeniać się na teren okalający centrum konwentowe oraz okoliczne hotele, wiele się przez ten czas nie zmieniło. Przynajmniej nie dla mnie. Starzy bywalcy pamiętają czasy, gdy frekwencja powyżej 50 tysięcy była nie do pomyślenia. Teraz dobijamy do 150 tysięcy. Ale w dawnych czasach SDCC był wyłącznie zjazdem „komiksiarzy”, a nie konwentem Wszystkiego-Na-Niebie-i-Ziemi. Nie zrozumcie mnie źle: kocham to! Nigdy nie zapomnę, gdy byłem tu po raz pierwszy. Myślałem, że jestem już doświadczonym konwentowiczem, ale na SDCC mnie po prostu zatkało. Nie wiedziałem, na czym zawiesić wzrok, a co dopiero, gdzie się udać najpierw. Totalne przytłoczenie. Komiksy? Jasne! Ale także TONA INNYCH RZECZY! Lasery! Muzyka! Gadżety! Dziwne drobiazgi! Półnagie kobiety (to znaczy… ciekawe kostiumy)! Sala wystawowa SDCC to coś pomiędzy ogromną reklamą a dyskotekę techno. Wyświetlane na żywo seriale. Trudna do ogarnięcia, gigantyczna przestrzeń pomieszczenia. Naprawdę, najdalszy kraniec sali wręcz ginie wśród chaotycznej mieszaniny kolorowych bannerów i plakatów. Skomplikowany labirynt ludzi, potworów i towarów. Według legendy przejście wszystkich alejek między stoiskami obejmuje odległość siedmiu mil! To naprawdę niczego sobie sala.

Ale to jeszcze nie koniec! Centrum konwentowe ma trzy poziomy. Znajdują się w nim gigantyczne hale, które są w stanie pomieścić tysiące ludzi chcących choć rzucić okiem na to, jak ich ulubione gwiazdy filmu lub telewizji rozmawiają o najnowszych projektach i nadchodzących premierach. Niektórzy uczestnicy potrafią całą noc sterczeć w kolejce, by jako pierwsi dostać się na jeden z tych punktów programu. W innych pomieszczeniach, zwykle na trzecim poziomie, odbywają się seminaria o tym, jak wybić się w biznesie komiksowym, jak stać się lepszym pisarzem czy artystą lub o tym, jak opracowywać i tworzyć kostiumy czy rekwizyty. Na drugim poziomie znajduje się całe osobne skrzydło poświęcone grom. Na zewnątrz drugiego poziomu, na antresoli, mężczyźni i kobiety w średniowiecznych strojach odgrywają wojenne potyczki. Jednak by dostać się do nich, trzeba przejść koło słynnego Legionu 501. To zabawne, jak grupka facetów w strojach imperialnych szturmowców potrafi jednak onieśmielać. Ale niech Was to nie zmyli – to najmilsi faceci pod słońcem, a na dodatek wspierają WIELE dziecięcych organizacji charytatywnych. Wielki przemysł rozrywkowy może myśleć o nas jak bezimiennej dojnej krowie, ale wśród fanów? Liczy się miłość.

Myślę, że to właśnie ta zróżnicowana miłość-do-wszystkiego, którą cechują się fani, sprawia, że coraz więcej korporacji próbuje się wkręcić na SDCC, by móc zaprezentować (lub wepchnąć nam do gardła, jak kto woli) swój produkt. Właśnie dlatego ostatnimi czasy konwent rozprzestrzenił się także na okoliczne ulice. Panuje tam imprezowa atmosfera, bo wokół konwentu też znajdziecie wiele atrakcji. Gdyby policzyć wszystkich, wychodzi na prawie ćwierć miliona ludzi bawiących się w jednym miejscu. W nocy okoliczne knajpy przeżywają istny szturm! Wszędzie odbywają się imprezy, choć za wejście zazwyczaj trzeba sporo zapłacić. Na ulicach można też często spotkać aktorów, którzy także chcą się trochę zabawić. Jak można tego nie kochać? Cóż, na tym polega problem. Ile z tego wszystkiego to prawdziwa frajda, a ile to rozdmuchana plotka? Właśnie dlatego ludzie, którzy normalnie nie są fanami gatunku, próbują się na SDCC tak desperacko dostać. Myślą sobie: „Skoro tyle się dzieje na zewnątrz konwentu, to ciekawe, ile dzieje się w środku?”. Niestety natura mówi nam, że wszystko, co zbyt długo wyrasta poza swoje granice, prędzej czy później musi obumrzeć. Balon jest w stanie pomieścić tylko pewną ilość powietrza, zanim pęknie. Tego się obawiam w wypadku SDCC. W tym tempie wzrostu, wkrótce nie będzie się mógł sam utrzymać. Pewnego dnia może dojść do rozłamu: na „Cosmic-Con” dla szeroko pojętej popkultury oraz „Comic-Book-Con” dla komiksiarzy. A może wcale się tak nie stanie. Chwilowo te grupy wydają się nierozłączne.

W każdym razie ja, jak cała rzesza entuzjastycznych fanów, zamierzam ujeżdżać to ogromne tsunami aż do jego potencjalnego (lub ewentualnego) katastrofalnego końca. Kto wie? Przecież jesteśmy w Ameryce. Czy kiedykolwiek zdarzyło nam się odpuścić, gdy w grę wchodziły pieniądze? Możliwe, że tak jak Simpsonowie, SDCC będzie trwać wiecznie.

[[39]]

(tłum. Anna "Mysza" Piotrowska)

Czytaj więcej: KONWENT ŻYCIA: Comic-Con największy, ale czy na pewno najlepszy?


[image-browser playlist="589720" suggest=""]Kevin Whitelock (Santee, Kalifornia) – człowiek wielu talentów: pilot śmigłowca, turniejowy rycerz, członek Southern California Browncoats (miłośnicy serialu "Firefly"), zapalony konwentowicz, od lat stały uczestnik San Diego Comic-Con. W 2012 roku wraz z żoną Anelią przyjął pod swój dach Jakuba Ćwieka i Macieja Wanickiego, którzy wybrali się na najważniejszy konwent świata. Od tego roku nasz amerykański korespondent.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj