Horrory czytali wszyscy, na chwilę przed snem i zaraz po przebudzeniu, przy śniadaniu, kiedy śpieszno było do szkoły, i nad talerzem ze schabowym, już po pracy. Horrory dorośli znajdywali co roku pod choinką, dzieci zaś pod poduszką, gdzie poprzedniego dnia schowały wyrwany mleczny ząb. Horrory były niezwykle pożądanym prezentem komunijnym. Młode pary zamiast wystawnego bukietu kwiecia nieodmiennie prosiły o horrory. Guy N. Smith sprzedawał miliony egzemplarzy swoich powieści. Nie no, pewnie, że tak nigdy nie było, ale akurat ostatnie zdanie jest prawdziwe. Rzecz jasna na tyle, na ile mogę stwierdzić, bo opieram się jedynie na zawodnej pamięci, niegdysiejszej młodzieńczej ekscytacji i relacjom samego zainteresowanego. Lecz fakt faktem, że pierwsze lata po transformacji ustrojowej był to czas ciekawy, kiedy pisarze i pisarzyny miały nakłady przeszło stutysięczne. I wszystko schodziło. Horrory, te byle jakie, te znakomite, te marne, te przeciętne i te genialne były przecież powiewem świeżości z Zachodu, gdzie okres świetności gatunku już jednak przeminął. Literacka groza odrodziła się za żelazną kurtyną. A i to nie wszędzie, bo znajomi z Czech czy Węgier opowiadali mi, że do dzisiaj nie mogą się doprosić wydawców o jakieś tam powieści Grahama Mastertona, którego u nas dodaje się do gumy do żucia. Nas dotknął paluch boży, bo mieliśmy niemalże wszystko, co mogliśmy sobie wymarzyć, toć obok Stephena Kinga czy Clive'a Barkera na półkach stał i Shaun Hutson, który bodajże wymiatał na garach w jakiejś kapeli metalowej, i Joseph Citro, i James Herbert, zresztą górujący nad szeregowymi sztukmistrzami grozy, i Brian Lumley, i F. Paul Wilson (jego Twierdzę uważałem dwadzieścia lat temu za najlepszą książkę na świecie), i Harry Adam Knight, który Harrym Adamem Knightem nie był, bo pisywał pod milionem przeróżnych ksywek, a potem umarł. Nie mam pojęcia, ile tego wszystkiego ukazało się nakładem Phantom Press i Amberu, ale na pewno za dużo. Mój starszy brat znosił do domu tony wydawanych obowiązkowo w czarnych okładkach powieści grozy i czytał je hurtowo, a ja zaraz po nim, naprzemiennie z lekturami szkolnymi pokroju Dzieci z Bullerbyn i innymi tytułami obowiązkowymi dla klas szkoły podstawowej. Byłem tak zafiksowany na punkcie literatury śmieciowej, że z wycieczki szkolnej do Malborka (lub Białegostoku) przywiozłem sobie po kryjomu tom szósty serii Kraby, ten z mieczem samurajskim zwanym Katem. Autorem owej powieści był, oczywiście, Guy N. Smith.
fot. Phantom Books
Bo mogli sobie pisać King z Barkerem, ale chyba żaden inny pisarz grozy nie przyjął się u nas tak dobrze, jak ten hołubiący fajkę myśliwy z północnej Anglii. Jako że facet wydał u nas dwadzieścia parę powieści, to nawet ja potrafię obliczyć, że faktycznie mógł sprzedać łącznie przeszło milion książek. Albo i lepiej. Ile hajsu z tego zobaczył to już inna (i nie moja) sprawa, ale pamiętam, że kiedy wysłałem mu do podpisania powieść Kajmany (trudno rzec, czemu akurat tak brzmi polski tytuł, bo Smithowi chodziło o aligatory), to poprosił mnie o kupno drugiego egzemplarza, nie miał bowiem biedak pojęcia, że mu to po piracku Polacy wydali. Dopuszczam również możliwość, że po tylu latach nie pamiętał, co i komu pogonił, a komu oddał prawa za flaszkę, jak Masterton niegdyś za pęto kiełbasy. Tak czy inaczej, Guy (jesteśmy po imieniu, a jak) tak się jarał wynikami sprzedaży, że nawet miał osadzić u nas kolejny tom cyklu Sabat. Nim zdążył zamiar zrealizować, bańka pękła, ludzie, przez jakiś czas zachłyśnięci czymkolwiek, zaczęli grzebać głębiej, selekcjonować, wybierać i wybredzać. Smith był jak supernowa, rozbłysnął i zgasł. Lecz nie wszyscy o nim zapomnieli, bynajmniej, ośmielę się nawet powiedzieć, że my, którzy przebijaliśmy się przez Szatański pierwiosnek, Czarną fedorę i Trzęsawisko nie zapomnimy nigdy, do jasnej cholery. „Klik-klik, klikety-klik”, czyli „krabie kastaniety” wygrywające „symfonię śmierci” jeszcze sobie długo pod czaszką postukają.
fot. Dom Horroru
Przez ćwierćwiecze od swojego zniknięcia Guy opublikował tu i ówdzie jakieś opowiadanie, ale nie przeczuwałem, że jeszcze kiedyś ujrzę na polskim rynku jakąkolwiek powieść jego autorstwa. Tych niewydanych jest pewnie ze czterdzieści (liczę same horrory), ale wydawałoby się, że nie ostał się już nikt, kto Smitha traktowałby serio, bez względu na to, ile mu pośrednio zawdzięcza, toć ja sam jestem z podobnego błocka ulepiony. Dlatego zresztą piszę te słowa, bo trzymam w łapach Przeklętych tegoż autora, wydanych po polsku, z okładką nawiązującą do chwalebnych dokonań Phantom Press przez... Phantom Books. Fanowska inicjatywa znana mi z Facebooka przekształciła się w funkcjonujące wydawnictwo planujące publikować pulpowe horrory. I nie, to nie żadne pirackie czarny-mary, ale legalnie działająca firma, która podpisała z Guyem umowę (widziałem), opatruje książki ISBN i tak dalej. Wydaje się, że to pomysł karkołomny, sam mam ich za kamikadze, ale nie potrafię nie docenić serducha i życzę chłopakom, a raczej chłopakowi, bo to jeden gość, jak najlepiej. Do tego nie jest to jedyny człek, któremu zachciało się Smitha wskrzesić, bo i Dom Horroru wydał zbiór krabich opowiadań. A przecież panowie muszą zdawać sobie sprawę, że dzisiaj już Smith nikogo nie oczaruje. Tak jak mnie i mojego dobrego kumpla, z którym do dzisiaj wymieniamy się znalezionymi po latach cytatami („Król wyciągnął z rozprutego brzucha dymiące trzewia i wepchnął je między olbrzymie szczęki pochłaniając je, jakby to były świetnie przyrządzone flaczki”). Ba, ten mój ziomek duma nawet intensywnie nad nakręceniem adaptacji jednej z powieści Mistrza. Przeklęci to rzecz dla tych, którzy nie zapomnieli, nawet nie muszę tej powieści otwierać, żeby dowiedzieć się, co tam znajdę. Smith powrócił. Klik-klik, klikety-klik! Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj