Lenny Abrahamson postanowił widzom zaserwować coś niecodziennego. Jak często zdarzają się szalone i niedające się nijak zaszufladkować filmy, w których występuje wielka gwiazda niepokazująca twarzy? A jak często się zdarza, że reżyser tego filmu mówi także po polsku i bardzo chciałby zrobić u nas film? Chyba prawie nigdy. Z Lennym Abrahamsonem, reżyserem filmu Frank, rozmawia Małgorzata Pawłowska.

MAŁGORZATA PAWŁOWSKA: Zakładałeś kiedyś głowę Franka?

LENNY ABRAHAMSON: Tak, nawet kilka razy; po chwili zapominasz, że ją nosisz. Nie było mi zbyt wygodnie, mam do niej zbyt dużą głowę. (śmiech) Widoczność jest kiepska, widzisz albo jednym okiem, albo drugim. Jesteś w stanie tylko trochę patrzeć pod nogi – dlatego też Frank wpada na różne rzeczy.

A jakie to uczucie ją nosić?

Całkiem fajne, no, chyba że masz klaustrofobię, wtedy nie bardzo. Mnie się podobało, bo gdy ją masz na sobie, czujesz się trochę jak marionetka – musisz wykonywać większe ruchy głową, bo niewiele widzisz. Ale to przychodzi naturalnie. Fajną rzeczą jest, że można ją szybko założyć lub ściągnąć, Michael nie musiał spędzać trzech godzin w charakteryzatorni każdego ranka.

Odpadł problem płacenia makijażystce.

Dokładnie. (śmiech) Michael po prostu wchodził na plan i od razu był gotowy do pracy.

Jak pracowałeś z aktorem, który w filmie nie może korzystać z mimiki do budowania postaci?

Nigdy nie prowadziliśmy długich dyskusji, w jaki sposób przetłumaczyć mimikę na tę sztuczną głowę. Gdy ją nosisz, po prostu zaczynasz czuć się jak Frank. Dobry aktor zestraja się z maską bardzo szybko. Na planie zapomnieliśmy, że Michael ją w ogóle nosi. To samo dotyczy publiczności. Zaczynasz wierzyć w tę głowę – zapominasz, że jest to człowiek noszący maskę. Frank nie jest pod nią ukryty, jest po prostu obecny.

Czytaj także: Aktorzy w maskach - top 7

Tak, ale obsadziłeś w roli Franka aktora, którego twarz jest marką, a Ty go ukrywasz w wielkiej głowie. To zarazem bardzo odważne i ryzykowne. Wszyscy w tym filmie zastanawiają się, jak Frank wygląda, i poza jego ekscentryczną osobowością to jeden z powodów, dla którego jest on dla nich tak fascynujący. Ale publiczność już wcześniej doskonale wie, że to Fassbender ukrywa się pod maską. Nie bałeś się, że film byłby bardziej intrygujący i angażujący widzów, gdyby Franka zagrał anonimowy aktor?

Bałem się i myślałem o tym bardzo długo. Tylko bardzo dobry, charyzmatyczny i intuicyjny aktor wydobędzie z Franka wszystko, co najważniejsze. Chodzi o to, że jest bardzo wielu nieznanych aktorów, ale jak ich znaleźć? (śmiech) Żarty na bok. Niezwykle trudno jest znaleźć aktora do takiej roli. Pewnie, obsadzenie tak znanego aktora i pozbawienie go twarzy jest ryzykowne. Jest to też pewien metapoziom filmu: pozwala widowni doświadczyć Fassbendera jako aktora, zapominając o jego twarzy zdobiącej okładki magazynów. Ale logika filmu i tak jest znacznie silniejsza od tego, że publiczność doskonale wie, jak Fassbender wygląda. Naprawdę chcesz, żeby ściągnął tę głowę, żeby się odsłonił. Chcesz tego, ponieważ chcesz, żeby zrobiła to sama postać Franka.

Film jest luźno inspirowany postacią Franka Sidebottoma, scenicznego alter ego Chrisa Sieveya, brytyjskiego komika i muzyka, którego popularność przypadła na lata 80. Co ciekawe, Jon Ronson, scenarzysta filmu, grał w jego zespole na keyboardzie. Jon jest klawiszowcem w zespole filmowego Franka. Przypadek? Co jest fikcją, a co jest oparte na faktach?

Nie, to nie jest przypadek, to jeden z żartów z naszej strony. Film opowiada fikcyjną historię, ale nie chcieliśmy zaprzeczać faktom, m.in. temu, że życie Jona Ronsona jakoś przecięło się z losami Franka. Więc zostawiliśmy postać Jona, jego imię, fakt, że grał na keyboardzie, i kilka innych rzeczy, które wydarzyły się naprawdę. Na przykład na początku filmu Don (Scott McNairy) pyta Jona: "Umiesz grać w tonacji C, F i G?". "Tak", odpowiada mu, na co Don mówi: "Jesteś w zespole". Ta rozmowa naprawdę miała miejsce. Ale nie chcieliśmy robić filmu biograficznego; to komedia, wytwór wyobraźni. Jednocześnie nad filmem unosi się duch Chrisa. Był kreatywnym outsiderem, niezależnym duchem i historia bohaterów filmu jest hołdem dla niego. Również sam film jest zwariowaną i jednocześnie smutną historią, która nigdy nie pozwala publiczności przewidzieć, w którym kierunku zmierza. To wszystko w jakiś sposób pasuje do Chrisa i tego, jaki był.

Jednym z tematów, które poruszasz w filmie, są media społecznościowe. Jon reprezentuje tę powszechną tendencję do tworzenia w Internecie lepszej wersji siebie. Jego konto na Twitterze nawet istnieje naprawdę (@JonBurroughs83 – przyp. M.P.), jest pretensjonalne i fantastycznie zabawne – każdy tweet krzyczy "JESTEM WIELKIM ARTYSTĄ". Wydaje mi się jednak, że film sceptycznie odnosi się do tego całego koloryzowania swojego wizerunku w sieci i znaczenia social mediów.

Jestem sceptyczny, jeśli chodzi o media społecznościowe, ale nie formułuję ostatecznej konkluzji. To głębszy, bardziej złożony temat, to społeczny wymiar nas samych. I w pewnym sensie obecność w social media jest bardzo zdrowa i normalna, bo przecież nie można funkcjonować w próżni, w sterylnym, wewnętrznym świecie. Ale ludzie potrafią też przesadzać, próbują desperacko być zabawni, nonszalanccy, cool. I sprowadza się to do tego, że przez pół dnia zastanawiasz się, co zabawnego wrzucić na Facebooka, co zdobędzie dużą liczbę lajków. Z reguły takie rzeczy robi się w wieku 15 lat, ale każdy z nas trochę się tak zachowuje. To natychmiastowa satysfakcja, jak zaciągnięcie się papierosem. Cała nasza współczesna kultura jest oparta na potrzebie natychmiastowej gratyfikacji.

Czytaj także: Magnetyczny Michael Fassbender

To prawda, Jon jest tego świetnym przykładem. Ale Twitterem bawicie się w jeszcze inny sposób – to świetny sposób na prowadzenie narracji.

Mieliśmy już dość tradycyjnej narracji z offu, staraliśmy się wymyślić coś nowego. Pierwotnie film miał mieć miejsce w latach 80., a Jon opowiadałby widzom o swojej historii w zespole. Sam korzystam z Twittera i doszedłem do wniosku, że publikowanie tweetów będzie dobrym sposobem narracji.

W tym filmie prawie nikt nie jest normalny: Jon ma 30 lat i wciąż mieszka z rodzicami, Frank nie ściąga swojej sztucznej głowy nawet do spania, a Don to fajny i nieśmiały facet, ale uprawia seks tylko z manekinami. Film jest szalony i bardzo nieszablonowy, trudno go wrzucić do jakiejś kategorii. Nie miałeś przez to problemów ze znalezieniem obsady?

Racja, wszyscy są tam nienormalni! (śmiech) Ale właśnie nie, nie miałem żadnych problemów. Tylko Maggie Gylenhall najpierw mi odmówiła. Scenariusz bardzo jej się podobał, jednak na początku nie była pewna, czy to wszystko razem zadziała. Ale szczęśliwie po dwóch tygodniach zmieniła zdanie.

Pierwsza część filmu ma miejsce w Vetno w Irlandii. Zespół składający się z dziwaków i outsiderów zaszywa się w domku na pustkowiu i przez rok tworzy swoją pokręconą, alternatywną muzykę, robiąc przy tym mnóstwo szalonych rzeczy. Pomiędzy aktorami jest fantastyczna chemia, mało jest takich filmów, w których aktorzy są tak świetnie zgrani. Wydaje się, jakby naprawdę tam mieszkali i mieli z tego mnóstwo frajdy. Faktycznie było na planie tak fajnie?

Nie mieszkali w tym domku, ale cała ekipa i aktorzy mieszkali bardzo blisko. Było tam strasznie zimno, a co gorsza, do Vetno prowadziła jedna, błotnista droga, więc wszyscy byliśmy odcięci od świata. Część w Irlandii kręciliśmy na końcu, najpierw pracowaliśmy nad pierwszą połową filmu w Stanach. To był bardzo dobry pomysł, by odwrócić kolejność zdjęć. Sceny w Stanach były trudniejsze do nakręcenia, to była ta bardziej nerwowa część historii, a przy tym pierwsze dni zdjęciowe są zawsze najbardziej wymagające. Gdybyśmy pracowali nad filmem w porządku chronologicznym, nie byłoby tak dobrej chemii między aktorami na planie w Irlandii. Do czasu kręcenia w Vetno wszyscy zdążyli się już dobrze poznać, świetnie się ze sobą bawili, na planie była fantastyczna atmosfera pełna wygłupów. Dlatego wiele scen w Vetno było improwizowanych, na przykład gdy zespół nagrywa na zewnątrz dziwne dźwięki, skaczącego Franka albo gdy podczas biegania Maggie przyłożyła Jonowi w twarz – tego nie było w scenariuszu.

Czytaj także: "Frank" - zobacz klipy i wywiady z obsadą

Aktorzy grali muzykę na żywo?

Tak, cała muzyka była napisana wcześniej, aktorzy improwizowali tylko czasem dla zabawy. Chcieliśmy obsadzić w filmie tylko muzykalnych aktorów i przyjęliśmy zasadę, że zawsze będą grać na planie na żywo, co jest wyjątkowe, bo w filmach to się praktycznie nie zdarza. Jeśli 90% muzyki w filmie jest odtwarzane z playbacku, efekt jest podobny do popowego teledysku MTV – jest to zupełnie sztuczne. Myślę, że Frank jest wiarygodny dla publiczności między innymi dlatego, że muzyka naprawdę była grana na planie.

Zastanawiałeś się zatem, żeby pozwolić kiedyś aktorom wystąpić na scenie jako zespół?

Tak! Aktorzy świetnie grają na żywo jako zespół. Odpukać w niemalowane, jeśli się uda, będzie taki występ w amerykańskiej telewizji z okazji premiery filmu w Stanach. Chcemy też wydać soundtrack, mamy w zanadrzu kilka utworów, których nie było w filmie, a znalazłyby się na płycie.

Nie wszyscy wiedzą, że masz silne związki z Polską – twoja żona, Monika, jest z Krakowa. Chciałbyś kiedyś u nas zrobić film?

Znamy się z Moniką od 10 lat, teraz jesteśmy małżeństwem, mamy dwójkę dzieci. Mieszkamy w Irlandii, ale często odwiedzamy Polskę. Sam mówię trochę po polsku, ale mój polski jest okropny. (śmiech) To taki trudny język! Ale uwielbiam go i chciałbym kiedyś spędzić rok w Polsce. Mam dwa pomysły na film, do jednego napisałem już scenariusz o polskim ojcu i synu. Byłby to film polsko-angielski. Po drodze chcę jeszcze zrobić dwa inne, jeden w Ameryce, drugi w Anglii, odpukać w niemalowane. Zatem chciałbym nakręcić film w Polsce w okolicach 2016 roku.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj