Swingersi to nowa polska komedia, która trafiła na ekrany 28 lutego 2020 roku. Jednak z rozmowy z Michałem Koterskim dowiecie się, że to coś o wiele więcej niż tylko zwyczajna komedia, bo porusza ta historia wiele ważnych i dających do myślenia kwestii. Z wywiadu dowiecie się nie tylko o nowym filmie, ale o tym, jaki jest Koterski jako człowiek. Oczywiście nie brak wspomnień kultowych czasów Dnia świra. ADAM SIENNICA: Nadchodzą Swingersi i cieszy mnie to, że po dominacji komedii romantycznych, ten film wprowadza coś innego. Czy sądzisz, że takie różnorodności są potrzebne polskiemu kinu? MICHAŁ KOTERSKI: Nadchodzą wielkimi krokami! [śmiech] Różnorodności są potrzebne każdej dziedzinie sztuki, ponieważ każdy z nas jest inny, każdy ma inne potrzeby i inne gusta. Naszym zadaniem – artystów, twórców – jest w nie trafiać i proponować różnorodność, by każdy mógł sobie coś wybrać. Kiedyś robiliśmy kino moralnego niepokoju, więc niepokoje były w kraju i w kinie (śmiech) A teraz, choć są niepokoje, możemy zaproponować jakąś rozrywkę i oderwanie się od trudnej rzeczywistości. W tym aspekcie, jako że od lat obserwuje kino, mogę powiedzieć, że mamy najlepszy okres, gdyż mamy naprawdę wszystko: filmy gangsterskie, artystyczne, komedie romantyczne, melodramaty, tytuły o lekkim zabarwieniu erotycznym czy właśnie komedie. Nasz zawód to przede wszystkim służba polegająca na tym, by dawać ludziom radość i rozrywkę. Dobrze by było, gdyby ten trend został utrzymany, bo jest pole do rozwoju. Może filmy akcji? Mamy filmy akcji - Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa czy pełna paleta tytułów Patryka Vegi. Nie możemy więc narzekać, a powiem nawet, że propozycji tego gatunku jest nawet nadmiar. Niedługo wchodzi mój film akcji, komedia sensacyjna w którym gram gangstera Krime Story. Love Story. Jest to historia o miłości niemożliwej współczesnego Romea i Julii , ale są tez w nim pościgi i strzelaniny. Wchodzą na ekrany dwa filmy o pseudokibicach - Bad Boy oraz Furioza. Dzieje się w tym gatunku. Zaczynamy się specjalizować w takich filmach. Pamiętam taki czas, gdy kino francuskie miało dobry okres z kinem akcji jak Leon Zawodowiec czy 36 i rzeczywiście, dorównywali w tym Amerykanom. My pod względem technicznym nigdy im nie dorównamy, bo nie mamy na to pieniędzy. Jednak robimy to i wychodzi nam całkiem fajnie. A czego ci zatem brakuje? Myślę jednak, że mało powstaje komedii, bo wszystko jest oparte na tych romantycznych. Stricte komedii powstaje niewiele i czuć, że ten gatunek jest u nas troszkę zaniedbany. Kiedyś królowaliśmy w komediach - Miś, Rozmowy kontrolowane czy Seksmisja to tylko kilka przykładów, na których się wychowałem. Były to genialne filmy opowiadające o otaczającej nas rzeczywistości z przymrużeniem oka. Brakuje mi więc takich właśnie produkcji, które pokazują to, co nas otacza, a Swingersi właśnie idą tym tropem. W jakim sensie? Ten film pokazuje bohaterów naszych czasów. Tak naprawdę opowiada o grzechu zaniedbania w związku, czyli o tym, jak w takiej relacji jesteśmy egoistyczni. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale współczesny człowiek przeżywa dziennie tyle bodźców, ile w średniowieczu przeżywałby przez miesiąc. Można sobie więc wyobrazić, jak jesteśmy atakowani ilością tych bodźców, a to przenosi się na związki. Jest nam ciągle mało, nie jesteśmy przyzwyczajeni do spokoju, więc wpadamy na różne dziwaczne pomysły albo zmieniamy partnerów jak rękawiczki, bo nam się wydaje, że są nieatrakcyjni. Dlatego Swingersi nie są tylko komedią, bo obok tych śmiesznych sytuacji mogą pojawić się łzy, gdy uświadomimy sobie, że to my wystawiamy się na pośmiewisko. To jest o nas wszystkich, o tym, jak jesteśmy pogubieni w dzisiejszych czasach i nam ciągle czegoś brakuje. Współcześnie mamy wszystko, ale nie bardzo wiemy, co z tym zrobić. W zwiastunie można to dostrzec, że jest tam brak komunikacji pomiędzy partnerami, czy brak umiejętności wyrażania uczuć. To jest też współcześnie problem. Nie tyle nie umiemy, co boimy się odrzucenia. W dzisiejszych czasach wydaje się, że mówienie o uczuciach jest oznaką słabości. Boimy się, że jak odkryjemy karty, druga osoba dowie się, jacy jesteśmy naprawdę, i nas zostawi. Musimy zawsze udawać, że nam nie zależy, by ktoś z nami był. To wszystko jest pułapką, bo jak tkwi się w takich związkach, to są one nieudane. Są one oszukane, bo każdy przed każdym coś gra. Złotym środkiem jest to, aby najpierw z partnerem się zaprzyjaźniać, a potem zakochiwać. Gdy jest na odwrót, często jest rozczarowanie. Prawdziwa miłość jest wtedy, gdy jest poświęcenie, dialog, budowanie relacji i tak dalej. W tym aspekcie właśnie wracamy do bohaterów Swingersów, którzy pokazują grzech zaniedbania. Na czym to polega w filmie? Jedna z par jest dobrze usytuowana, mają wszystko - on helikoptery, samochody, sławę, bogactwo, ona torebki od Chanel i cokolwiek chce. W tym wszystkim mają tyle bodźców, że ciągle jest im mało. Zamiast skupić się na partnerstwie, relacji, jakiejś duchowości, szukają nowych doznań . Kolejnym krokiem dla nich jest spróbować swingowania . Nie chcę zdradzać, jakie konsekwencje to niesie, bo trzeba się wybrać do kina i przekonać. Mamy też drugą parę - mniej zamożną - ale oni też siebie zaniedbują. Nie ma miłości, zrozumienia w łóżku, co też jest ważne, i spełniania swoich fantazji. To pokazuje, jak w dzisiejszych czasach człowiek jest obojętny na miłość drugiego człowieka. Obecnie powinniśmy być na to wyjątkowo wrażliwi. Na miłość, na to, że drugi człowiek jest obok nas. A gdy tego brakuje, człowiek wpada na głupie pomysły. Wygląda na to, że od tego właśnie rozpoczynają się perypetie bohaterów filmu. Zgadza się, ale w filmie jest to sprzedane w przerysowaniu, w komediowej formule. Autem Swingersów jest to, że ta produkcja na koniec daje do myślenia i pobudza do refleksji. To jest dla mnie pozytywne zaskoczenie, bo nie spodziewałem się tego po Swingersach. Takie komedie są najlepsze, bo dzięki temu poprzez zabawę łatwiej trafić do widza z poważnymi tematami. Oczywiście, łatwiej jest przemycić ważne treści. Jest to stosowane od dawien dawna, że lekką formą można większej liczbie ludzi coś przekazać. Jest to skuteczniejsze niż cięższa forma. To są pozytywne strony takich filmów. Oczywiście, gdy nie propagują złych zachowań, tylko pokazują w komediowym stylu, do czego mogą prowadzić nasze decyzje. Wydaje się, że Swingersi idą trochę drogą komedii ze Stanów Zjednoczonych, które często korzystają z takiej formy. Dokładnie, komedie amerykańskie często mają na koniec morał. Nigdy tak nie jest, by Amerykanie sprzedawali totalnie głupią komedię. Zawsze niesie ze sobą to coś więcej do przemyślenia. Często też pojawiają się emocje, które pozwalają się wzruszyć. Coś takiego charakteryzuje bardzo dobrą komedię. I w ogóle każdy dobry film. Szkoda, że zwiastun bardziej tego nie podkreślił. To nadal ma być rozrywka, która przyciągnie ludzi w weekend do kina i pozwoli im odciąć się od rzeczywistości. W tym przypadku przy okazji poruszy coś więcej. Będąc osobą wierzącą, spotykam się w naszym kraju z tym, jaką ludzie mają zdolność oceniania książki po okładce. Trochę mnie to bawi, bo to jest zawód i trzeba mieć trochę dystansu. Mówią o mnie: "o, taki wierzący, a zagrał w Swingersach i nawołuje do rozłamu małżeństw!". W Internecie każdy może napisać, co mu ślina na język przyniesie i z takimi komentarzami się już spotkałem. Bawi mnie to, bo to piszą dorośli ludzie! Jak takie osoby mogą być tak niedojrzałe i pisać takie głupoty? W dzisiejszych czasach każdy może napisać, co chce, bez żadnych konsekwencji. O tym też mówi nasz film - jak wielką siłę rażenia ma słowo i jak możemy głupim komentarzem zrujnować drugiemu człowiekowi dzień, czasami samopoczucie, a czasami również życie. Ktoś może z powodu złego dnia stwierdzić, że wejdzie w komentarze i pociśnie kogoś po rajtach. A to może zranić. W Biblii jest napisane, że słowo może zabić i o tym trzeba pamiętać i mówić głośno przy okazji każdego wywiadu i filmu. Trzeba o tym rozmawiać, bo to, co się dzieje w Internecie, wymyka się spod kontroli. Zalewa nas nieustanna fala hejtu. Żal mi ludzi, którzy piszą takie komentarze. Jak oni muszą bardzo cierpieć , ze jest w nich aż tyle nienawiści do drugiego człowieka. Ale ci ludzie muszą mieć świadomość, jakie to niesie za sobą konsekwencje . Pracując w Internecie, wiem, o czym mówisz. Uznałem jednak, że warto rozmawiać, pokazać ludziom, że można lepiej i z kulturą. Dokładnie! Troszkę odchodząc od tematu filmu, otrzymałem łaskę wiary i dużo o tym mówię, bo czuję się w obowiązku, bo to może pomóc drugiemu człowiekowi. Nie jestem sam na tej planecie, więc myślę, że jak coś się dostało, warto to przekazać dalej. Spotykam się z poparciem i wdzięcznością, ale też przez to zalewa mnie fala nienawiści, nawet bardzo skrajnej. Tak jak ty, ja również staram się pomyśleć, jak ten dany człowiek musi cierpieć i staram się do niego trafić, pisząc, co czuję, że bardzo go żałuję, jest mi przykro, że tak cierpi, i się za niego pomodlę. To wywołuje w ludziach odwrotny efekt i są skłonni nawet do przeprosin. Jeśli wdawałbym się w dialog mową nienawiści, tylko byśmy się nakręcili. Kiedy do człowieka wychodzę z miłością, współczuciem, zrozumieniem, że może mieć gorszy dzień i popełnia błąd, to przynosi efekt. Jestem za tym, by prowadzić taki dialog w stronę miłości, nie nienawiści.
fot. Mówi Serwisfot. Mówi Serwis
+1 więcej
Wracając do filmu, możesz mi powiedzieć, jakiego humoru można się spodziewać? Po zwiastunie wnioskuję, że bardziej sytuacyjnego. Ludzie i tak to sobie nazwą po swojemu, nie wiesz, jak to będzie. Tego się nauczyłem w tym zawodzie, przypatrując się pracy ojca i innych aktorów. Jest taki scenarzysta, William Goldman, dwukrotny zdobywca Oscara, który napisał miedzy innymi scenariusz do filmu O jeden most za daleko. Swój poradnik scenopisarstwa zaczyna nie od tego, że jego rady gwarantują sukces, tylko zdaniem napisanym wielkimi literami, które brzmi: NIKT NIC NIE WIE. W tym biznesie nikt nic nie wie. Żaden twórca nie jest w stanie przewidzieć i nie ma przepisu na sukces i czy dany film będzie hitem , czy stanie się kultowym W końcu to widz musi zadecydować... Twórcy często zapominają, że istnieją dzięki ludziom. To widzowie nadają filmowi znaczenie, kultowość, to od nich zależy, czy będą cytować fragmenty jak na przykład z Dnia Świra. Przecież robiąc ten film, ani ojciec, ani ja, ani Marek Kondrat nie spodziewaliśmy się, że będą przez 20 lat nas cytować, zaczepiać na ulicy, ojciec tego przecież nie pisał z takim zamysłem. Tak samo z tym filmem, trudno mi powiedzieć, jak to ludzie odbiorą. To wszystko okaże się po premierze, kiedy widzowie wystawią nam ocenę. A z każdą oceną trzeba będzie się pogodzić. Ja nie będę wmawiał ludziom, że to jest superfilm, jeśli oni uznają, że jest do dupy. Jeśli tak się okaże, będę musiał to zaakceptować, wyciągnąć wnioski i starać się bardziej. Na dzień dzisiejszy daję sobie prawo do błędu, jedyne, co mogę zrobić, to najlepiej jak potrafię zagrać swoją rolę i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy zrobiłem wszystko, co mogłem, czy poświeciłem wystarczająco dużo czasu, czy przeanalizowałem, przemyślałem. Jeśli tak i jeśli potem się okaże, że i tak to zostało źle ocenione, to mogę sobie śmiało powiedzieć, że nie wszedłem przecież na plan, by celowo zrobić złą robotę. Nikt tego nie chce... Zgadza się, nikt. Dlatego też robi się tyle filmów, żeby się uczyć, wyciągać wnioski, dlatego też poczekamy, co ludzie powiedzą o tym filmie, jakie nadadzą mu znaczenie. To, co lubię w komediach, to fakt, że często na planie jest improwizacja. Czy tu było na to miejsce? Pracy w tym zawodzie uczyłem się od ojca, to jedyna „szkoła”, jaką w tym kierunku skończyłem. A on nie dopuszcza żadnych improwizacji ani żadnych śmieszków podczas zdjęć, bo uważa, że jeśli na planie jest zabawnie, to w kinie już nie. Wszystko musi być przygotowane, inaczej się rozmywa. Film to jest matematyka, scenariusz, to są nuty, z których nie można ciągle wyrzucać, dodawać, bo wtedy się robi zupełnie inny utwór. Nasz scenariusz był korygowany już na etapie prób, które mieliśmy we czwórkę z Iloną, Krzysiem i Joanną Liszowską i Marysia Sadowska . Sprawdzaliśmy dopasowywaliśmy każdą scenę. Krzysiek Czeczot sporo przy tym pracował. To był ostateczny moment na jakiekolwiek improwizacje i zmiany, na plan przyjeżdżaliśmy już przygotowani. Oczywiście zdarzają się improwizacje z użyciem rekwizytów, które można używać, żeby ubarwić scenę, ale jeśli chodzi o teksty, układy, to było to raczej zaplanowane niż improwizowane. Taka improwizacja jest dobra w kabarecie, ale nie w filmie. Trudno się z tym nie zgodzić. Powiedziałeś też bardzo ciekawą rzecz, mianowicie, że mieliście duży wpływ na to, jak ten film będzie ostatecznie wyglądać. To jest bardzo fajne, ale u mojego ojca nie robiło się takich rzeczy i nikt nie ingeruje, ale on pisze jeden scenariusz 5 lat. Pamiętam jak z Markiem Kondratem kręciliśmy Wszyscy jesteśmy Chrystusami i były te sceny, kiedy ja cały czas coś mówię, a on odpowiada po jednym zdaniu albo macha głową. Przychodził wieczorami do mnie do domu, rozmawialiśmy, uczyliśmy się i przygotowywaliśmy. Mówiłem wtedy: „Marek, dlaczego? Wyrzućmy to, tu nawet zająknięcia są rozpisane”, a on wtedy odpowiadał: „Scenariusze twojego ojca są jak utwór muzyczny, to tak jak byś u Mozarta czy Bacha zmieniał jakieś nutki, to już nie będzie ten sam utwór. Musi być tak, jak jest zapisane, wtedy jest ta właściwa melodia". No ale mój ojciec pisze scenariusze w dużej mierze jedenasto- lub trzynastozgłoskowcem, tak jak był pisany Pan Tadeusz i tak, co mało kto wie, w trzech czwartych był pisany Dzień Świra. Tego się nie odczuwa, ale stąd są te niesamowite rytmy, łatwo zapamiętywalne teksty. Tutaj było luźniej, mieliśmy wpływ, mogliśmy ustalić, co nam dobrze idzie, co nie, jak tu dodać smaku. Oczywiście zmiany były w granicach rozsądku, inaczej wszystko by się rozmyło. Czy ty czujesz, że jesteś kojarzony z jednym typem ról komediowych? Tak, to ścieżka mojej kariery. W telewizji też w zasadzie pełniłem rolę błazna. Dopiero 5 lat temu zszedłem na drogę kina i teatru, zacząłem się rozwijać, a to co najlepsze dopiero przede mną. Nie mogę narzekać, zagrałem w kultowych filmach ojca, spełniło się moje największe marzenie, kiedy w Siedmiu uczuciach zagrałem rolę Adasia Miauczyńskiego. Na szansę zagrania tej roli lub w ogóle w filmie ojca aktorzy w tym kraju czekają nieraz całe życie, ustawiają się kolejki. To było widać właśnie w tym projekcie, kiedy to zagrała naprawdę istna śmietanka, gdzie Cielecka wchodzi przed kamerę tylko po to, żeby położyć palec na ustach, stojąc w oknie. Choć to akurat ważny, symboliczny moment w tym filmie i jeśli zagrałby to ktokolwiek inny, nie miałoby to takiego wymiaru. Mam za sobą bardzo dużo fajnych ról, 8 października wchodzi film Krime Story. Love Story, braci Węgrzyn, którzy zrobili Proceder o Tomku Chadzie. Gram tam rolę, o której marzyłem, czyli rolę gangstera, ale wcześniej w podobnej, choć mniejszej roli obsadził mnie świętej pamięci Marcin Wrona w filmie Chrzest, który zgarnął wszystkie możliwe nagrody na festiwalu w Gdyni. Teraz przygotowuję się do nowego filmu, w którym będę grał główną rolę, postać historyczną, polityka. Myślę, że wszyscy będą w szoku. To jest poważny film, nie komedia. Dlatego ta klątwa jednego gatunku mnie nie dotyczy, mam duży przekrój ról proponowanych, mogę się rozwijać, spełniać. Jestem za to bardzo wdzięczny, zwłaszcza że dotyczy to też teatru. Jak to wygląda na deskach teatru? Grałem główną rolę w spektaklu Mayday 2, na którego podstawie niedawno powstał film, z Adamczykiem i Woronowiczem. Grałem też role dramatyczne, jak choćby w Historii Żołnierza według Kurta Vonneguta, w reżyserii Michała Zdanieckiego, wybitnego reżysera, który debiutował w La Scalli. Zmieniłem swoje życie i spełniło się takie przysłowie – będziesz gotów, to cię spotka. I rzeczywiście mnie spotkało, ale dopiero w momencie, kiedy jestem gotów to udźwignąć, dojrzałem do tego i kiedy jestem otwarty na to, żeby się uczyć i rozwijać . Bo ja nie mam siebie za jakiegoś wybitnego aktora, jestem po prostu otwarty, od dziecka przesiąknięty kinem, zachłyśnięty każdą rolą, którą dostaję. Cieszę się jak małe dziecko, a gram już jak dojrzały aktor. A jak podchodzisz do współczesnego kina? Rekordy frekwencji biją teraz Gwiezdne Wojny, Avengers. Takie blockbustery do ciebie trafiają? Nie odbieraj tego zupełnie jako krytyki tego typu kina, ale ja po prostu byłem innym dzieckiem. Lubiłem bawić się żołnierzykami, we własnym świecie wyobraźni, a moi koledzy w tym czasie czytali Thorgala i inne komiksy. Potem wszedł Batman itp. Ja się tym po prostu nigdy nie fascynowałem, byłem inaczej skonstruowany. Ale powiem szczerze, że jak lecę samolotem, to nic mi się lepiej nie ogląda jak filmy typu Czarna Pantera, genialny film, który dostał przecież trzy Oskary za kostiumy, muzykę i scenografię , czy Deadpool 2. W samolocie się to ogląda świetnie. Jest to takiego rodzaju rozrywka, której po prostu nie poszukuję, ale czasami w wyjątkowych okolicznościach lubię obejrzeć . Jokera obejrzałem tylko dlatego, że najpierw grał go genialnie Jack Nicholson, potem Heath Ledger, potem niestety słabsza rola Jareda Leto, a teraz Joaquin Phoenix. Poszedłem na ten film ze względu na niego i wielką machinę reklamową, a nie komiksowość tego bohatera. I gdyby nie rola Phoenixa ja bym wyszedł z kina, bo mnie ten film w ogóle nie obszedł, nie wzbudził we mnie żadnych głębszych uczuć i emocji oprócz przerażenia tym, do czego jest zdolny człowiek. Jego rola jest genialna, ta praca, poświęcenie dla niej, ale film jest dla mnie zwyczajnie przeciętny.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj