Maria Sadowska - reżyserka i piosenkarka w jednej osobie. Oddana filmowi i wierna muzyce ma o czym opowiadać w kinie. Jej najnowszą produkcją jest komedia romantyczna Miłość na pierwszą stronę, w której kobiecy świat wybrzmiewa.
Miłość na pierwszą stronę to nowa komedia romantyczna zrealizowana przez Marię Sadowską. W wywiadzie reżyserka opowiedziała nie tylko o samym filmie, ale również o największych pasjach, ciężkich początkach kariery reżyserskiej i dalszych planach na przyszłość. Jest silną kobietą, która pragnie przekazać mnóstwo treści w kinie, uczulając przy tym na feministyczne aspekty.
Film Miłość na pierwszą stronę dostępny w kinach od 7 października.
KAMILA MARKOWSKA: Maria Sadowska – kobieta reżyser i muzyk w jednej osobie. Tworzy pani filmy o ważnych kwestiach, ale również porusza muzyką. Zdarzają się głosy, że Maria Sadowska jako piosenkarka i reżyserka to dwie różne osoby? Czy jedna ze stron jest bardziej znana?
MARIA SADOWSKA: Raczej nie. Myślę, że to, co robię, totalnie się uzupełnia, dlatego że muzyka i film są podobnym medium. Wykorzystują emocje do opowiadania historii. Muzyka jest bardziej bezpośrednia, bo w każdej chwili można zaśpiewać czy zagrać. Działa stricte na emocje słuchacza. Natomiast tworzenie filmu to długotrwały proces. Operujemy obrazem i dźwiękiem, więc trzeba napisać scenariusz, znaleźć pieniądze na produkcję i dopiero po roku lub dwóch można popatrzeć na miny widzów w kinie. A piosenkę mogę zaśpiewać tu i teraz. Ogromna różnica. (śmiech) Jak byłam młodsza, to wszyscy mówili, że muszę się na coś zdecydować, bo nie osiągnę sukcesu, robiąc tyle rzeczy. Czasy się zmieniły i myślę, że młode pokolenie też zostanie zmuszone do poszerzania horyzontów. Będzie wielozadaniowe i uczyni ze swojego hobby źródło zarobku. Lepiej mieć dwie pasje i móc z tego żyć, niż mieć przez całe życie jedną pracę, której się nie lubi.
Potrafiłaby pani teraz wybrać między muzyką a filmem?
Nie da się wybrać, to jest część mnie. Kocham tworzyć muzykę i tak samo oddaje się filmowi. Wcześniej udawało mi się w miarę regularnie robić jeden film i jedną płytę. Covid zmienił tę dynamikę, bo podczas pandemii nie było pracy dla muzyków, więc zajęłam się przede wszystkim kręceniem. W tej chwili reżyseria stanowi moje główne źródło utrzymania, dlatego tych produkcji robię więcej, a muzykę kreuję dla przyjemności. Traktuję ją jako pasję. To jest też swego rodzaju dynamika życiowa, ponieważ zawód artystki scenicznej jest trudny i skierowany raczej dla młodych ludzi. (śmiech) Trzeba mieć dużo sił fizycznych. Natomiast w filmie potrzebny jest pewien rodzaj dojrzałości, a ja myślę, że mam już życiowe doświadczenie. Mam naprawdę o czym opowiadać w kinie – dużo świetnych historii, przemyśleń. Staram się jednak nie porzucać muzyki. Ostatnio miałam napięty grafik – byłam non stop na planie i bardzo stęskniłam się za tworzeniem piosenek. Dlatego musiałam napisać coś nowego i tak powstał utwór do filmu Miłość na pierwszą stronę. Zauważyłam, że od jakiegoś czasu piszę piosenki do produkcji, bo do Dziewczyn z Dubaju też tworzyłam muzykę. I do nowego filmu, który kręcę, również mam zamiar coś napisać. A moim marzeniem jest zrobić film niemy. W sumie jeden taki projekt już powstał. Do niemego filmu dokumentalnego opowiadającego o życiu małego miasteczka w Polsce komponowałam muzykę z zespołem No Logo. Projekt ten nazywał się Symfonia małego miasta. Jest do obejrzenia na YouTubie. Następny krok to byłaby tego rodzaju fabuła.
Interesujący pomysł. Pójdzie on do realizacji w niedalekiej przyszłości?
Na razie to jest tylko pomysł. To bardzo niszowy projekt artystyczny, więc nie wiem, co z kwestią finansów. Jednak mam nadzieję, że dojdzie do skutku, bo to, co sobie wymarzę, staram się realizować.
Napisała pani piosenkę do produkcji Miłość na pierwszą stronę. Jestem romantyczką, więc chwyciła mnie ona za serce. Czy jest pani dziewczyną z utworu, która prosi o miłość?
Pewnie, że jestem, chociaż na co dzień muszę być strasznie silną kobietą. Nie mogę sobie pozwolić, by być delikatną dziewczyną. Ale ta dziewczyna wciąż we mnie jest – młoda i piękna. W miłości czujemy się trochę bezbronni, bez względu na wiek i na to, co robimy. I to o tym chciałam napisać piosenkę. Jednak jej historia jest głębsza. Film Miłość na pierwszą stronę jest pełen cytatów z różnych dzieł. Cytat „Jestem tylko dziewczyną, która prosi o miłość…” pochodzi z Notting Hill. Scena, w której Julia Roberts stoi przed Hugh Grantem i wypowiada te wyjątkowe słowa, jest niezwykle piękna. My też wykorzystaliśmy ten tekst w naszym filmie i to on mnie zainspirował do napisania piosenki.
Nie sposób nie zauważyć nawiązań do popkultury w tej komedii romantycznej. To obrazuje pani miłość do kina?
Tak. Szczerze mówiąc, nie sądziłam, że nakręcę kiedyś film takiego typu, bo ten gatunek nie należy do moich ulubieńców. Jednak po nakręceniu Dziewczyn z Dubaju miałam takie poczucie, że chcę zrobić coś lekkiego, coś dla siebie i innych. Po mrocznym okresie covidowym czułam, że potrzebujemy czegoś na rozjaśnienie rzeczywistości. I ta baśniowość komedii romantycznej wydała mi się bardzo ciekawa. Poza tym zmierzenie się z kinem gatunkowym to interesujące warsztatowe doświadczenie dla reżysera. Dostałam scenariusz, który był historią dziewczyny paparazzi, natomiast ja zawsze muszę dodać coś od siebie. Każdy film muszę poniekąd zrobić trochę o sobie. Od dawna marzyłam o produkcji, która opowiada o miłości do kina. A skoro w komedii była postać filmoznawcy, to postanowiłam rozbudować ten wątek, tworząc z niego motyw przewodni. I rzeczywiście ta historia jest o mnie. Gdy główna bohaterka mówi, że uciekała ze szkoły na wagary do Kina Luna na poranny seans, to jest to wzięte z mojego życia. Chodziłam ciągle na wagary do kina w czasach, w których nie było Internetu. Uwielbiałam to i tęsknię za tą magią. Byłam kinomaniaczką i potrafiłam zaglądać tam codziennie. Nawet gdy brakowało mi pieniędzy, to i tak na bilet zawsze miałam. (śmiech)
W filmie jest zawarta cząstka pani życia, owa miłość do kina, ale przy tym dowiadujemy się, jak wygląda praca paparazzi od kuchni. Czy fabuła bazowała też na pani doświadczeniach z tymi ludźmi?
Tak. Chcieliśmy opowiedzieć o show-biznesie i świecie odchodzącym, bo życie się bardzo zmieniło. Gwiazdy chroniły swoją prywatność, dlatego paparazzi na nas polowali. Teraz to uległo zmianie, bo mamy media społecznościowe, na których ludzie upubliczniają wszystko. Dlatego świat paparazzi jest odchodzący, upadający, a mnie takie światy zawsze interesowały. Zaprosiliśmy do współpracy bardzo znanego warszawskiego paparazzi. Na naszym pierwszy spotkaniu pokazał każdemu, co na niego ma. (śmiech) Przedstawił wszystkie zdjęcia, nawet z sytuacji, których się nie spodziewaliśmy, np. miał fotografie z mojego ślubu. Mówił, że pierwszy dowiedział się o szczegółach ceremonii, chociaż staraliśmy się to ukryć. Bardzo nam pomógł. Rafał Zawierucha i Olga Bołądź udali się nawet na „łowy” – przez dwa dni jeździli po Warszawie i robili zdjęcia kolegom.
Czyli zostali idealnie przygotowani. Od razu nabrali doświadczenia.
Jak najbardziej. Ogólnie cieszyliśmy się, że w tym filmie możemy odegrać różne sceny z przeróżnych filmów. Mamy tam moment z Kopciuszka, scenę na wzór Szybkich i wściekłych...
I oczywiście scenę z Titanica!
O tak. Ten film jest dla miłośników popkultury, ludzi takich jak ja. Myślę, że jest tam wiele tropów. Sama jestem bardzo ciekawa, czy widzowie wychwycą wszystkie. Są smaczki na drugim planie, ale też takie, które można dopiero zauważyć przy drugim obejrzeniu.
Jedna kwestia mnie nurtuje – postać ochroniarza, który chronił syna pani prezydent. Po bójce ze strażą miejską po prostu zniknął. Co się z nim stało?
Tomek Oświeciński w trakcie bójki nabawił się kontuzji – naderwał ramię i wylądował w szpitalu. Nie mogliśmy dokończyć z nim zdjęć. Pojawił się jeszcze w krótkim ujęciu, jednak nie mogliśmy go wykorzystać, tak jak zamierzaliśmy. Wczuł się mocno w swoją rolę i niestety sam się poturbował.
Ale trzeba przyznać – bójka była ciekawym widowiskiem.
Ta scena oraz wiele innych równie ciekawych momentów filmu to zasługa aktorów drugiego planu – chociażby Anny Dymnej czy Artura Barcisia, który zagrał cudowną scenę w więzieniu. Współpracowaliśmy z aktorami, którzy grali samych siebie, co też wymagało od nich dużego dystansu. Jestem wdzięczna Miśkowi Koterskiemu i Basi Kurdej-Szatan. To była w dużej mierze zabawa. Zrobili to z miłości do kina.
A jeśli chodzi o współpracę z producentami – przy którym filmie wychodziła ona najlepiej? W swoim dorobku ma pani m.in. Sztukę kochania, Dziewczyny z Dubaju, a teraz dochodzi do tego Miłość na pierwszą stronę. Współpracowała pani z różnymi producentami.
Nie chcę wracać do starych spraw. Gdy pracowałam nad Miłością na pierwszą stronę, czułam pełne zaufanie producentów i po raz pierwszy nie musiałam niczego udowadniać. Weszłam na plan i czułam ogromne wsparcie ze strony produkcji i całej ekipy. Nie musiałam mierzyć się z zarzutem, że jestem jakąś piosenkarką, blondynką i że znalazłam się tutaj przez przypadek. Nie musiałam pracować trzy razy mocniej, żeby pokazać, że jestem wykształconym reżyserem. To była najfajniejsza produkcja, w której brałam udział. Plan był ciekawy, wszyscy się dobrze bawiliśmy. Nie występowały konflikty ani stres. To miła odmiana, bo poprzednie filmy powstawały w bólach. Mam nadzieję, że ta lekkość i radość z tworzenia przeniosła się na ekran. Aktorzy stworzyli świetną atmosferę. Cudownie pracowało mi się z Olgą, którą bardzo polubiłam. Zresztą śmiała się, że zrobiłam z niej siebie, bo ją przefarbowałam na blond. (śmiech) Zależało mi, żeby zmiękczyć siłę Olgi, bo to bardzo silna kobieta, walcząca o nasze prawa. Zagranie i pokazanie jej bezbronności było wielkim wyzwaniem, więc postanowiłam pozbawić ją zbroi, którą są jej czarne włosy. Ale ona zawsze żartowała: „Wiadomo, że chciałaś mnie przerobić na siebie”. (śmiech) Super mi się pracowało z Rafałem Zawieruchą, Magdą Schejbal czy Magdą Koleśnik, z którą na pewno będę chciała współpracować w przyszłości. Także z Piotrkiem Stramowskim, z Mateuszem Damięckim, który świetnie stworzył swoją postać. I oczywiście z cudowną dziewczynką – Natalią Wolską. Na planie ciągle powtarzaliśmy, że ona jest lepsza niż dorośli aktorzy. (śmiech) Natalia zawsze była doskonale przygotowana, nauczona roli, miała dobrą powtarzalność. Pięknie grała, nie fałszowała, miała naturalność w sobie. Stała się naszym promyczkiem na planie.
Powiedziała pani, że to jest pierwsza produkcja, w której nie musiała pani niczego udowadniać. Wiem, że dla kobiety początki kariery reżyserskiej nie są łatwe.
Jak byłam w szkole filmowej, to u mnie w klasie były tylko dwie dziewczyny na dwunastu chłopaków. Zawsze uważałam, że kobieta może być atrakcyjna i inteligenta jednocześnie. Ale był taki moment, że oczekiwano od nas, abyśmy pozbawiały się swojej urody – zakładały długie spodnie, przebierały się za facetów. A ja zawsze się przeciwko temu buntowałam, chciałam zostać sobą, czyli w krótkiej spódnicy na planie. Lubię tak chodzić i co na to poradzę?
Ma pani przecież do tego prawo!
No właśnie! Niestety wcale nie było to łatwe do zrozumienia. W Sztuce kochania kręciliśmy scenę, w której seksuolog mówi do Michaliny: „Pani nie wygląda jak poważny naukowiec, tylko jak jakaś piosenkarka. Ubiera się pani w kolorowe sukienki, to jest nierozsądne”. Tego dnia był straszny upał. Byłam w letniej, krótkiej sukience, bez stanika, bo było po prostu gorąco. Przyszedł producent i powiedział do mnie: „Ty nie wyglądasz jak poważny reżyser. To jest skandal. Nie możesz tak wyglądać. Jutro przychodzą ważni ludzie. Kupię ci spodnie bojówki i T-shirt. Masz się w to jutro ubrać na to spotkanie”. Ja się postawiłam, nie założyłam bojówek, ale do końca planu chodziłam w kombinezonach.
To przykre, że musiała pani ukrywać własną kobiecość. Na szczęście w Miłości na pierwszą stronę kobiety mają prawo wyglądać i robić to, co chcą. Film przełamuje wiele stereotypów i widać w nim wielką kobiecą siłę. Mamy kobietę prezydent, manipulantkę Amandę i oczywiście główną bohaterkę, która wyszła z cienia mężczyzny. Ogromna potęga kobiecego świata.
Cieszę się, że ktoś wreszcie to zauważył. Film rzeczywiście opiera się na sile naszej płci. Zawsze staram się przemycić do swoich produkcji społeczne problemy. Mamy w Polsce ponad 5 milionów kobiet, które są bezrobotne i żyją w letargu. Tym kobietom jest bardzo trudno wyjść z bezrobocia, a ich życie potoczyło się w ten sposób, bo zwyczajnie poświęciły się dla rodziny. Nie są w stanie wrócić. Nawet już nie chodzi o to, że nikną w cieniu mężczyzn, chociaż to się często zdarza. Nie mają siły, by walczyć, a co gorsze nie potrafią uwierzyć we własne umiejętności. Miłość na pierwszą stronę o tym opowiada. Główna bohaterka najpierw musi odkryć siebie – kim jest i czego chce. To jest jej pierwszy sukces. Mam nadzieję, że damska publika zobaczy w tej produkcji swoją podobiznę i liczę na to, że ta historia da im siłę oraz wiarę we własne możliwości.
Ta metamorfoza głównej postaci od szarej myszki do kobiety sukcesu jest znacząca. Pokazuje, że kobiety często boją się zawalczyć o siebie, a wszystko za sprawą zakorzenionego strachu przed próbą wyjścia ze strefy komfortu.
Owszem. I właściwie to był dla mnie najważniejszy wątek tego filmu. Sama konwencja komedii romantycznej to drugoplanowa sprawa. Cieszę się, że ta kwestia została w ten sposób przez ciebie zinterpretowana.
Jestem feministką, więc zawsze interesuje mnie to, jak w filmach przedstawia się kobietę. Pomyślałam sobie, że Miłości na pierwszą stronę – dzięki historii idealnego uczucia, ale przede wszystkim dzięki docenieniu naszej płci – można nazwać romantyczną utopią.
Feministyczno-romantyczną utopią. We wstępnej wersji scenariusza był pan prezydent, więc od razu zamieniłam go na kobietę. Pierwsze słowa w początkowej scenie, które kobieta prezydent wypowiada: „Pokonaliśmy pandemię, zjednoczyliśmy naród i nie jesteśmy już skłóceni” – to jest ta piękna utopia, którą byśmy chcieli mieć. Nasze myśli tworzą naszą rzeczywistość, więc warto o tym pamiętać. Staram się prowadzić rozmowę z widzem za pomocą lekkiej formy. Poprzez rozrywkę próbuję poruszać poważniejsze tematy. Mam nadzieję, że widz wyjdzie z kina z refleksją.
Kręci pani filmy o kobietach dla kobiet. W jakim jeszcze aspekcie mogłaby pani podejść do obrazu kobiety jako reżyserka?
Jest mnóstwo spraw do nakręcenia. Trzeba odrobić lekcje z historii. Moim marzeniem jest zrobienie pocztu Polek. Wanda Rutkiewicz, Pola Negri – one zasługują na filmy. Jest tyle ważnych, ale zapomnianych postaci. I w tym sensie mogłabym tworzyć, by przypominać te dawne historie. Oprócz dobrze znanych kobiet było sporo takich, które działały w cieniu. Na pewno chcę stworzyć film o Annie Alboth, organizatorce marszu na Aleppo. Uważam, że tych historii jest mnóstwo do opowiedzenia. Jednak muszę przyznać, że uwielbiam kino science fiction, bo się wychowałam na Gwiezdnych Wojnach. Dlatego chciałabym pójść w tym kierunku oraz nakręcić coś z akcją. Zawsze się myśli o tym, że kobiety powinny tworzyć psychologiczne produkcje z niewielkim budżetem. A ja kocham epickie opowieści. Skrytym marzeniem jest film science fiction.
Jakiś pomysł na fabułę?
Kobiety w kosmosie! (śmiech)
Świetnie! Mam nadzieję, że dojdzie do realizacji.
Ogólnie zawód reżysera złożony jest z planowania. Pracuje się nad wieloma projektami i nie wiadomo, który wypali. Czasami niektóre rzeczy przychodzą szybko i film powstaje w błyskawicznym tempie, a nad innymi projektami myśli się latami. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Niedawno ruszyły zdjęcia do najnowszej produkcji, która wyjdzie spod pani skrzydeł. Film Pokusa już wydaje się mieć większy cel niż wypuszczona komedia romantyczna.
Tak. Pokusa to przede wszystkim film o Me Too i bezkarności mężczyzn. Także o dojrzewaniu, młodych ludziach i odkrywaniu swojej seksualności. Pokazać ma, że miłość jest tam, gdzie niekoniecznie się jej spodziewamy. To jest pierwszy film, w którym zadaje dużo pytań, ale nie mam jeszcze odpowiedzi. Szukam ich i to jest fascynująca podróż. Dla mnie Pokusa jest pewną tajemnicą, jeszcze nierozwikłaną, ponieważ trwa proces twórczy.