Chrzanione przysłowia i powiedzonka! Niby żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, mamy Google’a i Wikipedię, a to wciąż one są cholerną mądrością narodów! I jakoś nic nie zapowiada w tej kwestii zmiany. Weźmy taki pierwszy z brzegu przykład: "Gdy Bóg chce nas ukarać, spełnia nasze marzenia". Prawdziwe? Cóż, fani filmów i seriali w większości znają odpowiedź na to pytanie. Niestety z doświadczenia.
Pozwólcie, że zacznę od anegdoty:
Ładnych parę lat wstecz, katowicki multipleks, na ekranie matriksowe rewolucje. Pierwszy dzień wyświetlania, więc sala wyładowana po ostatnie miejsce, popcorn w ilościach zdolnych wyżywić całą Afrykę przez tydzień. Siedzimy, oglądamy...
Kto widział, ten wie - kto nie, trudno, oberwie spoilerem - że w jednej z finałowych scen ukochana bohatera, Trinity, ląduje na kilku metalowych prętach i tam sobie umiera powolutku, tocząc równocześnie zawzięty dyskurs z ukochanym na temat siły miłości i wspaniałości tego uczucia. Scena ciągnie się niemiłosiernie, widzowie dawno już znudzeni siorbią resztki coli i nagle ktoś z ostatnich rzędów wyraził wolę nas wszystkich wrzeszcząc z całych sił: No zdychaj wreszcie!
Słowo daję, niektórzy nawet gościowi klaskali!
[image-browser playlist="611331" suggest=""]No zdychaj wreszcie!
W końcu, gdy upłynęły dwie dobre wieczności, wyszedłem z kina mocno zdegustowany i wściekły na Wachowskich, że jak mogli, że coś takiego i w ogóle. I wtedy kolega powiedział do mnie z wyrzutem:
- Stary, co się dziwisz? Przecież sam chciałeś!
I rzeczywiście. Przecież gdy obejrzałem pierwszego "Matrixa", scenę, w której Neo, na podobieństwo Supermana wychodzi z budki telefonicznej i wzbija się w niebo, koniecznie chciałem zobaczyć, co będzie dalej. Zakończenie otwarte kojarzyło mi się z otwartym złamaniem - czyli jako, delikatnie mówiąc, nic przyjemnego. Domagałem się kontynuacji. I dostałem, to, co sobie wymarzyłem. Bogowie Hollywoodu spełnili moje marzenie.
Podobnie jak z tym nieszczęsnym "Matrixem" (a wcześniej z dziesiątkami innych filmów) rzecz ma się dzisiaj z serialami.
Pamiętacie "Skazanego na śmierć"? Początkowo zaplanowany na trzynastoodcinkowy, rozlazł się do czterech sezonów, aż w końcu osiągnął poziom absurdu tak wysoki, że finału nikt już nie chciał oglądać.
[image-browser playlist="611332" suggest=""]"Że co?! Mam uciekać jeszcze przez trzy sezony?!"
A "Californication"? Urocza, choć mocno zwulgaryzowana bajka, która z czasem stała się festiwalem nic nie wnoszących do akcji zboczeń. Zauważyliście, że w czwartym sezonie Hank wydaje się najbardziej stonowanym i cnotliwym spośród wszystkich, których w życiu spotyka?
Przykłady można by mnożyć, bo im większy kasowy sukces, tym bardziej produkcja zaczyna żyć własnym życiem i staje się coraz odleglejsza od założeń twórcy.
"Nie z tego świata", że wezmę przykład pierwszy z brzegu, już od dawna nie jest serialem o rodzinnym biznesie Winchesterów - zabijaniu duchów, tropieniu potworów i takich tam. Nawet tak nośna formuła musiała się kiedyś wyczerpać i stąd niezliczona ilość zakończeń tego serialu. Teraz oglądanie go przypomina obserwowanie reanimacji staruszka. Co facet chce umrzeć, to ktoś go łup defibrylatorem oglądalności. I tak się kręci.
A "Jak poznałem waszą matkę"? Przyznać się, kto ogląda to jeszcze po to, by się dowiedzieć, kto jest matką dzieciaków Teda. Bo czy nie jest tak, że całość jako ten Atlas dźwiga teraz na barkach Barney, pokazujący jak bardzo jest awesome?
[image-browser playlist="611333" suggest=""]Nie tak łatwo ocenić, czy główny bohater siedzi po lewej, czy po prawej stronie.
Albo „Dr House”. Kogoś obchodzą problemy Trzynastki i to, czy Taub wróci do żony? Nie! Oglądamy, bo chcemy zobaczyć, kto wygra zakład z kurą w pojedynku House vs Wilson.
Narzekamy, że seriale schodzą na psy, że głupiej już być nie może, ale z drugiej strony tak bardzo zżyliśmy się z bohaterami, że nie umiemy się rozstać. Nie przyjmujemy do wiadomości, że oto formuła się wyczerpała i czas na coś innego. Nie dajemy szansy nowym pomysłom.
Tak umarł "Firefly", który nie wystartował dość dobrze, by zmierzyć się z gigantami. Tak skończył się całkiem ciekawy "Terriers" i, niedawno, "Lights Out". Choć w przypadku tego ostatniego przebąkują jednak coś o kontynuacji. Nie wiem czy potrzebnie.
Do czego zmierzam tym swoim przydługim wywodem, każdy już pewnie zdążył się domyślić. W większości jesteśmy inteligentnymi ludźmi, niektórzy z nas mają nawet na to jakiś papier. Czytamy, oglądamy dużo, więc wyobraźnia ogarnęła dotąd całkiem sporo i myślę, że jest gotowa by trochę popracować. Często, przy odrobinie wysiłku naprawdę jesteśmy w stanie wymyślić więcej niż przemęczony scenarzysta, któremu na głowie siedzi producent z nadwagą i wali po łbie tabletem pełnym statystyk.
Dlatego apeluję nieśmiało: gdy tylko zauważycie, że jakiś serial zaczyna gonić w piętkę, chrzanić się z odcinka na odcinek jak ostatnio nieodżałowany "Chuck"... dajcie mu odejść w spokoju. Przestańcie go oglądać i zachowajcie w pamięci jak najlepiej.
[image-browser playlist="611334" suggest=""]Jego trzeba już zastrzelić. Ale tak na poważnie.
Z początku zrobimy to tylko dla nas samych, ale kto wie, może gdy postąpi tak dostateczna ilość ludzi, producenci przestaną w końcu katować naszych ulubieńców coraz głupszymi sezonami?
Wiem, Utopia, ale to chyba jedyna droga, by pewnego dnia nie krzyknąć: Boże, spuść meteoryt na Wisteria Lane!
Bo, myślę, byłoby szkoda.
O autorze: Jakub Ćwiek, znany polski pisarz fantasy, ale także i felietonista, który pisze m. in. dla Nowej Fantastyki. Aktualne informacje o autorze można śledzić na jego oficjalnym blogu.