W kinach zadebiutował film Nie cudzołóż i nie kradnijMateusz Banasiuk zagrał w nim główną rolę, która dla wielu osób może być interesująca i kontrowersyjna ze względu na mocne sceny erotyczne i temperament bohatera, dla którego zdrada żony to jedynie początek grzeszenia na dużym ekranie. W rozmowie ze mną opowiedział o wstydzie i intymności na planie, niesamowitej przyjaźni z Mariuszem Drężkiem, który był już jego katem, trenerem i bratem, a także swoim nowym projekcie Miłość na cztery łapy. Poruszyłam z aktorem temat głośnych nagłówków z Julią Wieniawą, hejtu i motywującej krytyki.
Fot. Materiały prasowe
Paulina Guz: Ostatnio widziałam ciekawy zagraniczny materiał na temat nagrywania scen zbliżeń: o tym, czy narządy aktorów się rzeczywiście dotykają. Podobno części intymne rozdziela odpowiednia nakładka. Zastanawia mnie, jak te aspekty techniczne wyglądają w Polsce, a ty masz doświadczenie w scenach erotycznych. Może coś o tym opowiesz? Mateusz Banasiuk: To jest bardzo indywidualna kwestia. Decyzję, w jaki sposób ma to być zrealizowane, pozostawiam zawsze aktorce, ponieważ dla niej może być to o wiele bardziej krępująca sytuacja. I zależy mi na tym, by czuła się ze mną bezpiecznie i swobodnie. Staramy się do tego podchodzić z dużym zrozumieniem dla siebie i czułością, nawet jeśli w grę wchodzą ostre sceny seksu.   W wywiadzie z Pomponikiem już wspominałeś o tym, jak dużą rolę odgrywa w takich scenach zaufanie pomiędzy aktorami. Ciekawi mnie, czy decydujesz się na jakąś prywatną rozmowę ze swoim partnerem lub partnerką, zanim do nich dojdzie? To mogłaby być dobra szansa na zbudowanie takiego zaufania. Oczywiście, że tak. Wolę takie tematy przedyskutować, żeby wszystko było jasne i nie było żadnych nieporozumień. Dzięki temu mogę się upewnić, że żadna ze stron nie będzie się czuła skrzywdzona albo zraniona, bo mimo wszystko to jest jakieś przekroczenie granicy intymnej i trzeba jednak tę drugą osobę bardzo blisko do siebie dopuścić. Dzięki temu, że mam już duże doświadczenie w takich scenach – grałem ich naprawdę sporo – z każdą kolejną jest mi coraz łatwiej i podchodzę do nich z większym luzem niż wcześniej. Skoro tak, to czy w ogóle nagrywanie takich scen jest jeszcze dla ciebie wstydliwe? Coraz mniej. Najtrudniej było za pierwszym razem, kiedy zagrałem w filmie Płynące wieżowce Tomka Wasilewskiego. Reżyserowi naprawdę zależało na tym, byśmy czuli się dobrze ze swoim ciałem i poruszali na planie bez ubrania − tak jakbyśmy byli tam sami i chodzili po swoim własnym domu. Nie chciał, byśmy odczuwali jakiekolwiek skrępowanie w obecności partnera scenicznego. To było moje pierwsze przełamanie się, jeśli chodzi o sceny intymne, pozbycie się tej bariery wstydu. Teraz jest już coraz łatwiej. W Nie cudzołóż i nie kradnij też jest wiele takich scen, więc to kolejna przełamana bariera. Płynące wieżowce były chyba dla ciebie przełomowe pod każdym względem, prawda? Ta rola wyróżnia się na tle innych. Tak samo jak później kreacja Dawida w Furiozie. Tak, choć ogólnie staram się wybierać bardzo różnorodne role. Nawet jeśli w scenariuszu są pomiędzy nimi jakieś podobieństwa, to próbuję grać je inaczej. Bardzo zależy mi na tym, by każda była inna. I wydaje mi się, że do tej pory mi się to udawało. Czy to Płynące wieżowce, Furioza, Listy do M., czy właśnie Nie cudzołóż i nie kradnij. Myślę, że stworzyłem bohaterów, którzy bardzo się od siebie różnią.
Fot. Jarosław Barański
+3 więcej
Jeśli chodzi o bohaterów, to w Nie cudzołóż i nie kradnij grasz kogoś dość niesympatycznego. Uważasz wcielanie się w takie postacie za ciekawsze niż granie typowych protagonistów, którzy są napisani tak, by ich lubić? Ciężko mi to ocenić. Każda rola jest w jakiś sposób interesująca. Oczywiście, czasem znajdzie się ciekawszy materiał do zagrania, a czasem mniej. Ale nie chodzi o to, czy postać jest dobra, czy zła. Dla mnie najważniejsze jest to, czy przechodzi jakąś przemianę na ekranie, czy pojawia się jakiś ważny konflikt, czy musi podjąć kluczowe decyzje, czy jest tylko wypełniaczem w historii. Jeśli chodzi jednak o Nie cudzołóż i nie kradnij, to miałem do dyspozycji wszystko, co lubię najbardziej: moja postać przechodziła dużą przemianę, znalazła się w momencie krytycznym swojego życia i musiała zmierzyć się z przeróżnymi stanami emocjonalnymi. W dodatku temperament tego bohatera różnił się od moich poprzednich kreacji. To człowiek pełen chaosu. Twój bohater, Patryk, miał też bardzo ciekawą relację ze swoim bratem, księdzem granym przez Mariusza Drężka. Wasza dynamika była naprawdę fascynująca. Jak to wyglądało za kulisami? Od razu pojawiła się ta chemia, którą widać na ekranie? To jest ciekawy temat. Mariusz Drężek to aktor, z którym moje losy zawodowe przeplatają się od wielu lat. To naprawdę nie pierwszy raz, gdy jesteśmy partnerami. Zadebiutowałem razem z nim w spektaklu Zaklęte rewiry, w którym mieliśmy duży konflikt – grał mojego oprawcę. To też wymagało od nas stworzenia pewnej specyficznej więzi, która często pojawia się pomiędzy katem a ofiarą. Graliśmy w tym spektaklu przez wiele lat, a całe przedstawienie opierało się właśnie na naszej relacji. Przez ten czas zdążyliśmy się naprawdę zaprzyjaźnić. W dodatku Mariusz Drężek grał też mojego trenera w filmie Płynące wieżowce, o którym rozmawialiśmy wcześniej. Pomiędzy naszymi bohaterami była więc relacja ucznia i mistrza. Teraz po raz kolejny spotkaliśmy się przy innym projekcie, więc od razu pojawiło się jakieś flow, niosące nas przez Nie cudzołóż i nie kradnij. Nie musieliśmy tego budować ani tworzyć, bo już to było między nami. Zamiast tego mogliśmy w pełni skupić się na dramacie, który przeżywali nasi bohaterowie. Czyli wasza współpraca była łatwiejsza z każdym kolejnym projektem? To też zależy od projektu, bo niektóre są bardziej wymagające, a inne mniej. Ale ogólnie wraz z doświadczeniem niektóre rzeczy przychodzą po prostu łatwiej. W pewnym momencie swojej drogi zawodowej zaczyna się korzystać z narzędzi, do których uzyskało się dostęp wcześniej, właśnie przez lata praktyki. Aktor działa już wtedy intuicyjnie. Ale czy to, że graliśmy już razem wcześniej, pomaga nam w następnych rolach? Pewnie poniekąd tak. Choć warto wziąć pod uwagę to, że za każdym razem nasza relacja była jednak trochę inna. Akurat w Nie cudzołóż i nie kradnij zagraliśmy rodzeństwo i zależało nam na tym, by wybrzmiało to, że postać grana przez Mariusza Drężka to starszy brat, który zawsze musiał opiekować się moim bohaterem, wyciągać go z tarapatów i „świecić za niego oczami” przed rodzicami. Ja za to byłem tym młodszym, któremu zawsze się wszystko udawało i był trochę bardziej rozpieszczany przez rodziców. I w filmie, gdy moja postać znajdzie się w poważnych tarapatach, pociągnie za sobą swojego starszego brata w dół, nie myśląc za bardzo o konsekwencjach. Tak. Właśnie przez to, że Patryk był tak egoistyczny, zastanawiało mnie, czy pozbycie się na początku Sandry, granej przez Julię Wieniawę, było dobrym posunięciem – moim zdaniem była najbardziej sympatyczną postacią w filmie, której widzowie mogliby rzeczywiście kibicować. Żałowałam, że nie rozegrano tego inaczej, bo nie miałam z kim sympatyzować w trakcie seansu. Czy według ciebie brak takiego pozytywnego protagonisty na pierwszym planie w filmach to problem, czy wręcz przeciwnie, uważasz, że obserwowanie tych bardziej negatywnych postaci jest o wiele ciekawsze? Z punktu widzenia widza lubię takie projekty i filmy, w których na początku przywiązuję się do bohatera, mam do niego określony stosunek, a potem w trakcie seansu zaczyna się on zmieniać. Jako aktor lubię w ten sposób sterować odczuciami widzów i wodzić ich trochę za nos. Na przykładzie Nie cudzołóż i nie kradnij − film zaczyna się bardzo niewinnie i lekko, a nagle w pewnym momencie zostaje pokazana mocna scena erotyczna Patryka z Sandrą ubraną jak czysty i niewinny anioł, przez co już może zmienić się to, jak widz na niego patrzy: coś zaczyna zgrzytać, pojawia się jakiś niesmak, brak sympatii. Później obserwujemy, jak wpada w poważne tarapaty, więc możemy się z niego pośmiać i wręcz poczuć satysfakcję, że los go w ten sposób pokarał. Następnie z każdą kolejną decyzją wkracza coraz więcej mroku i widzimy, że bohater przechodzi na ciemną stronę, z której już nie ma odwrotu. Bardzo podoba mi się takie lawirowanie pomiędzy różnymi stanami i emocjami. Czyli lubisz niejednoznaczność? Absolutnie. Niejednoznaczność jest najciekawsza, bo natura ludzka jest niejednoznaczna. Każdy z nas ma różne oblicza i w momentach krytycznych zachowujemy się często inaczej, niż oczekiwaliśmy. Sama fabuła filmu też jest niejednoznaczna. I dość zakręcona. Zaczyna się niewinnie i do końca widz nie może być pewien, jak to się skończy. Jestem ciekawa, czy od początku znałeś ją w całości, czy może poznawałeś ją po kawałku, razem z Patrykiem? Nie, nie żartuj. Znałem ją od początku. Takie sytuacje się zdarzają! Ale bardzo rzadko zdarza się, żeby aktor grający jedną z głównych ról, nie znał od początku całego scenariusza. To są raczej eksperymenty. Zwykle jest tak, że wszystko jest przemyślane. Na tym polega profesjonalizm, że – wiedząc, co stanie się za chwilę – jako bohater nie pokazuje tego po sobie. Muszę zagrać to tak, żeby widz miał wrażenie, że rzeczywiście jestem zaskoczony. Na tym trochę polega aktorstwo i praca nad rolą. Tak, zgadzam się, ale pisałam na przykład dość obszerny tekst o tym, jak reżyserzy ukrywają pewne elementy scenariusza przed aktorami, także pierwszoplanowymi, by ich zaskoczyć i uchwycić autentyczne emocje. I dlatego zastanawia mnie, czy przy takich projektach, gdzie niejednoznaczność gra dużą rolę, coś takiego ma miejsce, szczególnie w Polsce. Osobiście skłaniam się ku temu, że pracą aktora jest właśnie odgrywanie pewnych emocji, więc takie zabiegi są raczej niepotrzebne. Nie jestem radykalny, jeśli chodzi o rodzaj przygotowywania się do roli czy pracy na planie. Uważam, że ostatecznie liczy się efekt i każda droga do celu może być uzasadniona. Moim zdaniem widzów nie interesuje to, co dzieje się na planie, bo zwykle nie znają kulis, ale oglądają produkt końcowy. Najważniejsze jest dla nich właśnie to, co zobaczą na ekranie. A to, jak doszliśmy do tego, co na nim pokazano, to już indywidualna sprawa każdego filmowca, bo każdy pracuje trochę inaczej. To właśnie lubię w swojej pracy, że za każdym razem zderzam się trochę z inną osobowością. Niektórzy wolą mieć wszystko rozpisane i rozpracowane, inni poruszają się po planie bardziej intuicyjnie. I nie ma znaczenia, który sposób wybiorą, tylko efekt ich pracy.
Fot. Materiały prasowe
Gdy przeglądałam artykuły na twój temat przed wywiadem, znalazłam dość wymowny nagłówek z tobą. Padło w nim pytanie, czy Julii Wieniawie nie brakuje szkoły i talentu. Okazało się, że nic takiego nie powiedziałeś, wręcz przeciwnie, bardzo ją chwaliłeś. I zastanawia mnie, czy to twoim zdaniem nie generuje niepotrzebnie negatywnych emocji względem artystki, która i tak jest ofiarą sporego hejtu? Rzeczywiście, nic takiego nie powiedziałem. Jest tam co prawda znak zapytania, ale to wygląda tak, jakbym był zacytowany, co jest według mnie trochę nieuczciwe. To krzywdzące zarówno dla Julii, jak i dla mnie. Bez problemu można wejść w artykuł i odsłuchać, co dokładnie powiedziałem – coś zupełnie innego – ale nie wszyscy to zrobią. No właśnie, trochę ironicznie mimo postawionego w tytule pytania, mówiłeś właśnie o tym, jak duży hejt spada na Julię Wieniawę – i jak bardzo jesteś mu przeciwny. Dodałeś, że mimo braku wykształcenia aktorskiego, twoja koleżanka z planu zaczęła bardzo wcześnie zdobywać równie ważne doświadczenie. To nie ty skierowałeś rozmowę na ten tor. Właśnie. Szkoda, że coś takiego jest pod moim zdjęciem, bo nie raz już czytałem bzdury na swój temat i nigdy nie próbowałem za bardzo z tym walczyć, bo takie wojenki powodują kolejne przeinaczenia i podsycają temat. Muszę skupiać się na pracy, której mam teraz bardzo dużo, a także na wychowywaniu syna. Nie chcę tracić energii na walkę z portalami plotkarskimi. Ale dotykają mnie czasami sytuacje, gdy moje słowa są przekręcane, albo ktoś z ważnych dla mnie osób jest obrażany niesłusznie i niesprawiedliwie. Czyli twoim sposobem na walkę z taką negatywną energią jest ignorowanie jej przez większość czasu, bo i tak nie jesteś w stanie zatrzymać wszystkiego, co dzieje się w Internecie? Tak. Jest dużo nowych newsów. Za chwilę ludzie będą żyć czymś innym. Odpuszczam, bo wierzę, że jeśli nie będę poświęcał czasu jakiejś plotce, to w końcu umrze ona śmiercią naturalną. Wspomniałeś przed chwilą o swoim synu. Ja za to zwróciłam uwagę na jeden z postów na twoim Instagramie, w którym pochwaliłeś się zdjęciem pracy domowej siostrzeńca. Okazało się, że jesteś jego idolem. Zastanawia mnie, jak twoja rodzina ogólnie reaguje na twój zawód i sławę. Dla tych najmłodszych jestem właśnie świetnym wujkiem! Bardzo lubią odwiedzać mnie w teatrze, gdzie pokazuję im kulisy, zabieram na scenę i do garderoby. Dla nich to jest piękny i niezwykły świat. Tak samo zabieram mojego synka ze sobą na plan zdjęciowy. Grzecznie siedzi za kamerą i obserwuje to, co robię. Dzięki temu łatwiej mi też wyjaśnić mu, na czym polega moja praca. Zwłaszcza że często robię coś, co jest dla niego interesujące: oglądamy ciekawe miejsca, do których normalnie nie ma wstępu, albo fajne samochody na planie.   Rodzina jest szczęśliwa, że tak mi się układa zawodowo. Zawsze byliśmy bardzo blisko ze sobą. W każdej ważnej dla mnie uroczystości brali udział moi rodzice, siostry, ich dzieci i tak dalej. Rozmawiałem też wczoraj z moją koleżanką, która powiedziała mi, że córka poszła z nią na imprezę. Pomyślałem sobie, że chciałbym, by mój syn kiedyś chciał przychodzić na moje premiery i rozumiał, jakie to dla mnie jest ważne. Bo premiery są dla mnie prawdziwym świętem. To owoc całego trudu, który został włożony w stworzenie filmu. Od pomysłu do zakończenia produkcji jest jednak daleka droga. Często filmów nie udaje się dokończyć, a same pomysły umierają niezrealizowane. Więc kiedy rzeczywiście pociągowi udaje się dojechać na stację, to cieszymy się z tego sukcesu. Wiem, że są filmy bardziej i mniej udane, ale stworzyć coś od zera, zaangażować w to ludzi, zaprosić na końcu widownię do kina, to jednak długa i wyboista droga. I należy się z tego dnia premiery naprawdę cieszyć.
Fot. Materiały prasowe
Na pewno ucieszyłeś się też, kiedy twoje zdjęcie z Furiozy pojawiło się na łamach New York Times, prawda? To kolejny duży sukces i nagroda po całym trudzie, włożonym w stworzenie filmu. Tak. Zdradzę ci, że byłem w szoku, kiedy to odkryłem. To wydarzyło się tak szybko − Furioza nagle podbiła świat. Gdy to, o czym rozmawiałeś przez ostatnie miesiące, wiele godzin prób i rozmyślenia nad rolą, tak spodobało się widzom, w dodatku na skalę międzynarodową, czujesz prawdziwą satysfakcję. To jest właśnie ta chwila, gdy można sobie pogratulować i poczuć, że wypełniło się zadanie. Po tych sukcesach możesz być inspiracją dla innych, którzy również interesują się teatrem i kinem. We wspomnianym wyżej wywiadzie mówiłeś zresztą o tym, że choć Julia Wieniawa nie ma wykształcenia aktorskiego, to wyniosła bardzo wiele z praktyki i doświadczenia na planie. Ty za to skończyłeś Szkołę Filmową w Warszawie, a później Akademię Teatralną. Może opowiesz, jakie są plusy takiej edukacji i czy warto się na nią zdecydować? Po pierwsze, to był piękny okres w moim życiu. Cztery lata przygody z aktorstwem i poznawania siebie to był najdłuższy czas w moim życiu, jaki miałem na przygotowanie się do roli. Później już nigdy nie było do dyspozycji tak wiele czasu na to. W Akademii Teatralnej przez pół roku mamy szansę, by pracować nad różnymi scenkami i postaciami do spektaklu, a normalnie ten okres trwa o wiele krócej. Miałem też okazję poznać niesamowite autorytety i osobowości polskiego teatru i kina. Naprawdę cudowny czas samorozwoju, poznawania siebie i szlifowania warsztatu. Student może pomyśleć o tym, jak się porusza i mówi, zdobyć nad tym kontrolę, przez co później jest w stanie już świadomie tworzyć postacie. Wspomniałeś też w innym wywiadzie, że jeden z profesorów uważał, że nie nadajesz się do gry w teatrze. Potraktowałeś to jednak jako wyzwanie. Czy właśnie takie podejście – krytyka jako motywacja − zagwarantowało ci sukces? Pewnie tak, bo na każdym kroku chciałem komuś udowodnić, że się myli. To mnie bardzo motywowało. Cieszę się, że dzisiaj teatr stał się moim drugim domem i może więcej gram na jego deskach niż osoba, która wątpiła, że jest to miejsce dla mnie. To może na koniec opowiesz coś o następnej roli? W 2023 roku pojawi się Miłość na cztery łapy z twoim udziałem.   To nieduża rola, a ostatnio rozpieściłem swoich fanów, występując często na pierwszym planie. Gram kolegę głównego bohatera, Miśka Koterskiego. Przyjąłem tę propozycję między innymi dlatego, że bardzo lubimy się prywatnie. Lubię spotykać się z nim na planie, jak i poza nim. Uważam, że scenariusz do Miłość na cztery łapy jest dosyć ciekawy, bo stawia tezę, że ludzie z jakimś instynktem macierzyńskim bądź tacierzyńskim, w tym pary, decydują się na adopcję zwierzaka, a nie na dziecko. Z przeróżnych powodów. To może być trochę kontrowersyjne, bo wiele osób może próbować negować taką tezę, ale według mnie coś w tym jest.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj