Właściwie nazywa się Tarsem Dhandwar Singh – ostatnia część nie jest stricte nazwiskiem, lecz patronimikiem, podobnym do rosyjskich otczestw. Czy to świadomy wybór reżysera, że najczęściej podpisuje się tylko imieniem? Niewykluczone, gdyż jego ojciec, inżynier lotnictwa, wyrzekł się go na wieść, że syn wybrał studia filmowe zamiast Harvardu.

W Indiach zobaczyłem książkę „Przewodnik po amerykańskich szkołach filmowych”. To mną wstrząsnęło, zmieniło moje życie, bo myślałem, że trzeba iść na uczelnię i studiować coś, co kocha twój ojciec, a ty tego nienawidzisz. Powiedziałem ojcu, że chcę studiować film, on zaś odparł, że nie ma mowy, by mi na to pozwolił. Udałem się do Los Angeles i nakręciłem film, który zapewnił mi stypendium w Art Center College of Design. Ojciec myślał, że idę na Harvard. Zadzwoniłem do niego i powiedziałem „Chcę studiować film”. Odrzekł „Już nie istniejesz”. (źródło: IMDb.com)

[image-browser playlist="604494" suggest=""]

Znany nieznany

Na początku lat 90. Tarsem zwrócił na siebie uwagę kręcąc teledyski dla popularnych wykonawców. Spod jego ręki wyszły m.in. „Sweet Lullaby” grupy Deep Forest i „Tired of Sleeping” Suzanne Vegi. Największe uznanie zdobył jego klip do słynnego przeboju R.E.M. „Losing My Religion” – nagrodzony MTV Video Music Award w 1991 r. jako najlepszy teledysk. Już wtedy jego styl był charakterystyczny – staranna, wręcz malarska kompozycja kadrów, intensywne, żywe barwy.
Oprócz teledysków reżyser ma na koncie wiele znakomitych reklam – pomysłowych opowieści, z których uczynił miniaturowe dzieła sztuki. I to nie tylko w przenośni – jego dorobek został włączony do zbiorów nowojorskiego Museum of Modern Art. Część z nich dotarła także do Polski i na pewno zetknęliście się z nimi, nie wiedząc, że jest ich autorem: reklama Nike z meczem sław piłki nożnej przeciw drużynie Piekła, jeansów Levi’s z niewidomym i atrakcyjną uciekinierką w toalecie na stacji benzynowej, czy Pepsi, gdzie Britney Spears, Pink i Beyoncé wcieliły się w rzymskie gladiatorki zbuntowane przeciw cesarzowi – Enrique Iglesiasowi. Oglądając jego filmiki trudno się dziwić, że w branży reklamowej Tarsem jest jednym z najbardziej cenionych twórców. Być może z tego powodu ma na koncie zaledwie cztery filmy fabularne. Szczęśliwie dla nas, kreatywność pchnęła go w stronę fantastyki.

[image-browser playlist="604495" suggest=""]

W celi umysłu

Kinowym debiutem Tarsema była „Cela” z 2000 roku. Główna bohaterka, psycholog Catherine Deane (Jennifer Lopez) odbywa niebezpieczną podróż w głąb umysłu pogrążonego w śpiączce seryjnego mordercy, aby odnaleźć jego kryjówkę i uratować ostatnią porwaną przez niego dziewczynę. Film nie ogranicza się jednak do pokazania oczywistej walki z perwersyjnym przestępcą – Catherine dociera również do niewinnej części jego osobowości, poznaje okoliczności, w jakich chłopiec stał się potworem i okazuje mu współczucie.

Od strony wizualnej film stanowił pokaz nieposkromionej wyobraźni reżysera. Krajobrazy morderczego umysłu Carla Starghera inspirowane były m.in. twórczością kontrowersyjnego brytyjskiego artysty Damiena Hirsta, malarstwem H.R. Gigera i niepokojącymi teledyskami Marka Romanka. „Cela” dostała nominację do Oskara za charakteryzację. Na jej planie zaczęła się również stała, trwająca do dziś współpraca Tarsema z ekstrawagancką japońską projektantką kostiumów Eiko Ishioką, laureatką Nagrody Akademii za „Drakulę” Francisa Forda Coppoli.
Nietypowo potraktowany motyw seryjnego zabójcy w połączeniu z niepokojącą oprawą sprawiły, że film mocno podzielił publiczność. Krytyk Roger Ebert uznał go za jeden z najlepszych filmów roku, podczas gdy inni zarzucali epatowanie estetyką sado-maso i niewłaściwe litowanie się nad odrażającym zbrodniarzem. Jak by na to nie patrzeć, Tarsem zaznaczył swoją obecność mocnym uderzeniem.

Dwa lata później Tarsem stanął przed szansą ekranizacji komiksu „Hellblazer”. Do wcielenia się w słynną postać Constantine’a zatrudniony został Nicolas Cage. Współpraca z Warner Bros. zakończyła się jednak z hukiem – wytwórnia zaskarżyła twórcę, że nie wywiązał się z zobowiązań, reżyser odwdzięczył się pozwem, w którym zarzucił producentom, że zwabili go fałszywymi obietnicami, uzurpowali sobie jego prawa twórcze i w akcie ostatecznej ironii zażądali milionowych odszkodowań za to, że nie zrobił dokładnie tego, co sami mu uniemożliwili. W gruncie rzeczy poszło – a jakże! – o budżet niewystarczający do realizacji wizji Tarsema oraz o to, że studio uniemożliwiało mu spotkanie ze scenarzystą i ignorowało jego zmiany w skrypcie. Ostatecznie „Constantine” powstał parę lat później, w reżyserii Francisa Lawrence’a i z Keanu Reevesem.

[image-browser playlist="604496" suggest=""]

Wyobraźnia i umowność

„Magia uczuć” – taki polski tytuł nosi drugi film Tarsema, „The Fall” – była projektem, który chciał on zrealizować od dawna, jednak nie znalazł nikogo chętnego by sfinansować przedsięwzięcie. W końcu reżyser podjął ryzyko i z własnej kieszeni wyłożył miliony, które wcześniej zarobił na reklamach. Film miał premierę w 2006 roku, jednak na ekrany kin trafił dopiero dwa lata później. Wspomniany wcześniej Roger Ebert przyznał mu najwyższą notę, pisząc: Jedynym powodem, dla którego moglibyście chcieć go obejrzeć, jest sam fakt jego istnienia. Nigdy nie powstanie nic podobnego.

Trudno się z tym nie zgodzić. „Magia…”, będąca adaptacją bułgarskiej produkcji „Yo ho ho” z 1981 roku, powstawała cztery lata i była kręcona w aż osiemnastu krajach, m.in. w Indiach, Włoszech, RPA, na Sumatrze i Fidżi. Jest to wzruszająca historia dwójki pacjentów szpitala na przedmieściach Los Angeles – sparaliżowany kaskader Roy snuje fascynującą opowieść pięcioletniej Alexandrii. Dziewczynka usłyszy dalszy ciąg, jeśli wyświadczy mu przysługę i zdobędzie dla niego tabletki – nie wie o tym, że mężczyzna chce ich użyć do popełnienia samobójstwa. Zdumiewającą historię, którą opowiada Roy, obserwujemy przefiltrowaną przez wyobraźnię dziewczynki – do opowieści przenikają znani Alexandrii ludzie i elementy otoczenia (np. ołowiany kombinezon używany przy aparacie Rentgena staje się baśniową straszną zbroją). Zacierają się granice między rzeczywistością i fikcją, a rozwój baśni nabiera przejmująco osobistego charakteru.

Jeszcze jeden szczegół czyni „Magię uczuć” wyjątkowym osiągnięciem jak na XXI wiek: całość została nakręcona w prawdziwych sceneriach, bez użycia komputerowych efektów specjalnych.

Na kolejny film Tarsema, „Immortals – Bogowie i herosi”, przyszło czekać aż pięć lat. Gościł na polskich ekranach zaledwie parę miesięcy temu i recenzowałem go dla „Nowej Fantastyki” („NF” 12/11). Reżyser ponownie zaprezentował całkowicie autorskie spojrzenie na temat, lecz tym razem jego niekonwencjonalna wizja rozminęła się w dużej mierze z oczekiwaniami widzów, przywykłych do bardziej tradycyjnego ukazywania mitów greckich. Na dodatek fabuła „Immortals” wyraźnie kulała, chociaż w pamięci może zostać ciekawy przekaz: bóg, który wierzy w ludzi, pozwala im samym decydować o sobie.

Być może ten rozdźwięk między Tarsemem i publicznością wynika z różnic kulturowych i faktu, że pochodzący z Indii twórca jest przyzwyczajony do innego podejścia i dużo większej umowności tamtejszego kina: Każdy Europejczyk, który spróbuje wprost rywalizować z Hollywood, polegnie – oni mogą po prostu wydać więcej pieniędzy. Indyjskie kino poszło w innym kierunku i dlatego przetrwało. Na przykład, na Zachodzie nie miesza się opery i kina. Jeśli ktoś ma 44 lata, nie zagra dwunasto- czy czternastolatka – w indyjskim filmie jest to możliwe. Chociaż jest gruby i brzydki, ludzie będą go nazywać pięknym. Akceptujesz to w operze, ale nie w kinie. W indyjskim filmie, w środku bardzo poważnej sceny, możesz znaleźć wstawkę ze wspomnieniami psa. I nadal wszystko będzie grane serio – rzecz niemożliwa na Zachodzie. Patrząc na sukcesy bollywoodzkich produkcji, nie sposób odmówić mu słuszności.

[image-browser playlist="604497" suggest=""]

Królewna, morderca i samuraj

Wygląda na to, że Tarsem ma kredyt zaufania w Hollywood, gdyż jego filmowa kariera nabiera tempa. Między poprzednimi filmami mieliśmy po kilka lat odstępu, teraz szykuje się jeden tytuł rocznie. Lada dzień na ekrany trafi „Mirror, Mirror” (u nas „Królewna Śnieżka”). To komediowo potraktowana baśń braci Grimm, w której królowa Clementianna rywalizuje ze Śnieżką o względy księcia Andrew. Tę pierwszą reżyser od początku chciał przedstawić jako raczej niepewną siebie i zakompleksioną niż tradycyjnie złą – właśnie dlatego obsadził w tej roli Julię Roberts, wierząc, że aktorka najlepiej uchwyci ten rys charakteru postaci. Co ciekawe, sama Roberts początkowo była zdecydowanie niechętna filmowi. Jej nastawienie diametralnie zmieniło się jednak po spotkaniu z Tarsemem.

Następny w kolejce do realizacji jest gotycki thriller „A Killing on Carnival Row” – opowieść rozgrywająca się w fikcyjnym wiktoriańskim mieście Burgue, w którym wampiry i fairie są skazane na uwłaczającą egzystencję pod ludzkim jarzmem. Bohaterem będzie detektyw prowadzący śledztwo w sprawie seryjnego zabójcy prostytutek fairie. Po tym filmie Tarsem chciałby zrealizować swoje kolejne marzenie i nakręcić aktorską wersję ukochanej kreskówki „Samuraj Jack”. Wszystko to brzmi ciekawie, a dotychczasowa kariera indyjskiego reżysera sprawia, że warto stale mieć na niego oko.

[image-browser playlist="604498" suggest=""]


Autorem tekstu jest Jerzy Rzymowski, szef działu publicystyki Nowej Fantastyki, dziennikarz, a sam felieton można przeczytać również w marcowym numerze "Nowej fantastyki". W ramach współpracy prezentujemy go Wam także na łamach Hatak.pl.

Czytaj także: Marcowa "Nowa Fantastyka" w sprzedaży
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj