Banshee opowiada o Lucasie Hoodzie - byłym skazańcu i ekspercie w sztukach walki, który podszywa się pod zamordowanego szeryfa i wymierza sprawiedliwość w małym miasteczku w Pensylwanii. Jednocześnie kontynuuje swoją kryminalną karierę, nawet gdy ściga go groźny gangster, którego zdradził wiele lat temu. 

KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: Zdarza ci się oberwać na planie Banshee? To wszystko wygląda naprawdę brutalnie.

ANTONY STARR: Tak, to bardzo wyczerpujące fizycznie. Każdego dnia, gdy mamy sceny walk, wiem, idąc rano na plan, że wieczorem będę miał jakieś siniaki, zadrapania czy lekkie kontuzje. Ale inaczej się nie da. Mamy świetną ekipę kaskaderską, ale wiadomo, że jeśli w walce muszą brać udział aktorzy z podstawowej obsady, to będą siniaki.

Taka praca.

Dokładnie. Taka praca. Przynajmniej akurat przy tym serialu. Żadne z moich wcześniejszych aktorskich doświadczeń tego nie wymagało. Ale to nawet fajne.

Wcześniej nie miałeś żadnych doświadczeń ze sportami walki?

Trochę w dzieciństwie. Ale nie ćwiczyłem nic przez 15 lat. Pamiętałem więc, co powinienem robić, ale gdy zaczynaliśmy, niektóre części mojego ciała nie chciały tego robić. Odmawiały po prostu współpracy. Musiałem je porządnie rozruszać, a czasem wręcz rozbudować. To był naprawdę intensywny i długi trening, ale miałem z tego dużą frajdę. I pewnie trochę traktowałem to jako karę za te lata zaniedbań.

Czy brutalność w Banshee będzie dalej rosła?

Nie uważam, żeby teraz jakoś rosła. Wyznaczyliśmy standardy w sezonie pierwszym i tego się uczciwie trzymamy. Moim zdaniem za każdą naszą sekwencją akcji stoi fabuła. Każda wynika z opowieści i jej służy. Jeśli chcecie pooglądać sobie dwóch nieznajomych facetów, którzy okładają się po pyskach, to są też takie programy w telewizji (nawet czasem sobie je włączam), ale u nas chodzi o opowieść, o postacie, a dopiero potem o łomot. Kiedy u nas dochodzi do walki, to widz ma się przejmować, ma kibicować swoim bohaterom. Ma rozumieć, co wyniknie z efektów tej walki.

Jesteś dziś jednym z największych macho w telewizji. Na zmianę seks i przemoc. A potem jeszcze więcej seksu i jeszcze więcej przemocy. Lubisz to?

Co za pytanie. Podoba mi się na pewno, jak reagują na to wszystko widzowie. Z mojej strony muszę powiedzieć, że to bardzo intensywna i wyczerpująca robota. Seks i przemoc to ważne elementy współczesnej popkultury, a nasz serial jest jej modelowym przykładem. O scenach pełnych przemocy mówiłem już wcześniej, a co do seksu... Powiem tak – gdyby nie były konieczne w serialu, to bym ich nie kręcił, bo są naprawdę bardzo krępujące. Tu też muszę oddać pokłon ekipie, bo przygotowuje wszystko ze świetnym wyczuciem i stara się, byśmy czuli się jak najbardziej komfortowo. Kręcimy więc to wszystko, zachowujemy się przy tym jak dorośli ludzie i jakoś to idzie.

A jak to jest grać takiego twardziela?

Dziwnie, bo nigdy nie uważałem się za kogoś takiego. Wręcz przeciwnie. Wciąż do końca nie wiem, dlaczego dostałem tę rolę. Dotąd robiłem raczej obyczajowe komediodramaty, kilka filmów w Australii – nic, w czym nawet zbliżyłbym się do postaci twardziela. Ale mnie wybrali. Żebyśmy się dobrze rozumieli – nie mam nic przeciwko kręceniu scen, w których bohater załatwia kolejnych bandziorów, ale nie spodziewałem się, że będę to robił.

A wcześniej w życiu zdarzało ci się brać udział w bójkach?

Kiedyś, przed laty. W okolicach dwudziestki. Mam jakieś takie doświadczenia. Pewnie jak każdy, kto był młodym idiotą. Nigdy nie byłem gościem, który szukał okazji do walki, ale zdarzało mi się bronić przyjaciół. Zawsze byłem lojalny. Mam nadzieję, że tak zostało.

Czy kręciliście sezon drugi od razu po pierwszym?

Nie, mieliśmy półroczną przerwę. Pół roku w robocie, pół roku wolnego. To świetny układ – jest czas odpocząć, naładować akumulatory. Wracam wtedy do domu, spotykam znajomych, odreagowuję pracę szeryfa.

Jak wiele tak naprawdę wiesz o swojej postaci?

No, trochę wiem. W ramach przygotowań Jonathan Tropper, twórca Banshee, sporo nam opowiedział o naszych postaciach. Ale oczywiście to wszystko z czasem się trochę zmienia i rozwija. Dochodzą nowe pomysły, które zostają wplatane w fabułę. W drugim sezonie dowiadujemy się sporo nowego o Lucasie czy o Jobie. Ta fabuła to ewoluujące, rosnące stworzenie – sam jestem ciekaw, dokąd podążymy.

A czy dowiemy się, jak Lucas Hood naprawdę się nazywa?

W sezonie drugim – nie. To jedna z tych tajemnic, które powinny pozostać tajemnicami. Moim zdaniem, gdy będziemy kończyć całą opowieść, cały serial, to powinno pozostać niewyjaśnione. Zostawmy coś wyobraźni.

Jak zmieniło się twoje życie po przyjęciu roli w Banshee?

Z pewnością teraz spędzam więcej czasu z dala od domu. Kręcimy to wszystko w małej mieścince w Południowej Karolinie. Bardzo to lubię, bo tam naprawdę jesteśmy z dala od wielkiego świata i to zupełnie inna robota, niż gdybyśmy to robili w Los Angeles, gdzie wszystko cię rozprasza. A jak się zmieniło moje życie? W zasadzie wcale. To w końcu ta sama praca, którą wykonuję już od lat. Trochę więcej latam, ale z tym można żyć.

Myślałem bardziej o sławie, o rozpoznawalności...

No tak, to trochę się zmieniło, ale bez przesady. To nie jest serial na głównej antenie. Faktycznie więcej ludzi mnie rozpoznaje, co jest trochę krępujące – na co dzień jestem bardzo skrytą i dbającą o prywatność osobą, ale jakoś staram się odnaleźć w tej sytuacji równowagę. Na szczęście pochodzę z Nowej Zelandii, która jest niewielkim krajem, gdzie zawsze się mogę schować i odpocząć. A potem wracam tu do Stanów i pracujemy dalej.

Czyli na stałe wciąż mieszkasz tam?

Tak, Nowa Zelandia zawsze będzie moim domem. Tu tylko pracuję.

Wcześniej pracowałeś tam, na Antypodach. Najdłużej w serialu "Do diabła z kryminałem". Czy tamte sześć lat to coś, co można jakoś porównać z Banshee?

To zupełnie inna produkcja. Tam nie było takich scen akcji – ot, sympatyczny komediodramat. Dobrze się w nim czułem, ale tamto doświadczenie w niczym nie przygotowało mnie do wyzwań, jakie tu są przede mną stawiane. To zupełnie inne aktorstwo, też ciekawe, ale nieporównywalne. To, co wyprawiamy w Banshee, to coś wcześniej dla mnie niewyobrażalnego. Chociażby – świetnie to pamiętam – walka, która ma miejsce w trzecim odcinku pierwszego sezonu. Kręciliśmy ją pełne dwa dni zdjęciowe. Czyli przez kilkanaście godzin kilka kamer kręciło, jak tłukę się z kimś innym. Nie podejrzewałbym wcześniej, że na tym polega aktorstwo.

Czym się różni praca dla telewizji australijskiej i amerykańskiej?

Zasadniczo jest podobnie. Różnica to przede wszystkim skala. Tu rynek jest znacznie większy. Skoro jest tu więcej pieniędzy, to i więcej można. Może też trochę różni się ścieżka podejmowania decyzji, ale to już szczegóły.

Czy praca na planie jest zupełnie serio, czy też robicie sobie nawzajem jakieś żarty?

Jasne. Mamy z tego mnóstwo radochy. Podczas zdjęć jest mnóstwo zabawy. Kiedy to, kim jesteś i co robisz w fabule, jest tak bardzo serio, jest w tym tyle widowiskowo pokazanej przemocy, to często trzeba pomiędzy ujęciami czy po skończonym dniu spuścić trochę pary. A poza tym - to czasem po prostu widać. Jeśli praca, którą wykonujesz aktorsko, nie daje ci zabawy, widać to potem w kadrze. Widzowie to czują.

A jak chcecie, by widzowie odbierali ten serial?

No, na pewno nie jest to opowieść w pełni realistyczna. Ciągniemy ją na tak wysokiej nucie, że trzeba uważać, by nie sfałszować. Jest w tym sporo humoru, trochę campu.

A skąd taka popularność Banshee?

Myślę, że tego typu rozrywka to efekt potrzeby oderwania się od rzeczywistości. Chcemy sobie czasem gdzieś uciec. I opowieści typu Banshee świetnie się do tego nadają. W bezpieczny, kontrolowany sposób przenoszą nas do świata pełnego akcji, brutalności, seksu, kryminalistów. Jakaś cząstka w nas tego pragnie.

Dzisiejsza popkultura to mieszanka wielu różnych mediów. Jak się czujesz, widząc swoją twarz na okładce komiksu Banshee?

Moją twarz? Ty widziałeś to, co tam jest na okładce, i mówisz, że to moja twarz? Przyjrzyj mu się. Przecież on wygląda bardziej jak Ben Affleck.

Czytałeś?

Tak, czytałem. Uważam, że to spoko. Kiedy ukazał się ten komiks, pomyślałem, że to wzbogaca naszą opowieść, poszerza krąg odbiorców. To inne medium, ale ci sami scenarzyści - to ma sens. Wspomaga naszą pracę, podoba mi się takie myślenie. Czasem, gdy kręcisz jakiś film czy serial, masz wrażenie, że twoi szefowie jakoś niespecjalnie cię wspierają, że niekoniecznie zależy im na jak najlepszym efekcie. Przy Banshee taki komiks jest najlepszym dowodem, że oni naprawdę robią wszystko, by ta opowieść była jak najpełniejsza, by dotrzeć z nią do wielu odbiorców, by serial naprawdę działał. To siła tytułów produkowanych przez HBO i Cinemax – te firmy naprawdę dbają o to, co wychodzi spod ich ręki. Bo przecież to nie tylko komiks – widziałeś stronę Banshee? Tam jest tyle świetnego dodatkowego materiału, że możesz tam spędzić godziny.

Wszystko po to, by serial był jak najbardziej dostępny. To nie ma być po prostu jeden odcinek w tygodniu. Jeden kawałek ciasta raz na kilka dni. Masz dostać tyle, na ile masz ochotę – jeśli chce ci się poszukać, podrążyć, to dostaniesz tyle, ile chcesz.


 

Drugi sezon Banshee można oglądać w Cinemax w każdą sobotę o 22.00.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj