Ceremonię poprowadził po kilkuletniej przerwie Billy Crystal i choć wbrew moim obawom sprostał zadaniu, to i tak na gali było nudno jak zwykle. Zabrakło tegorocznym Oscarom elementu napięcia, zaskoczenia. Nie mówię, że z łatwością można wytypować wybory Akademii - skąd. Ona na swój unikalny sposób wciąż nieprzewidywalna pozostaje. Można jednak zawsze w każdej kategorii wybrać faworyta lub dwóch, którzy mają statuetkę jak w banku. Przed kilkoma godzinami zaś miałem wrażenie, że oglądam już znany mi film, bo nie udało się mnie niczym zaskoczyć.
Z każdą kolejną minutę byłem coraz pewniejszy wygranej "Artysty", choć daleko mi do popierania wyboru Akademii. Ten werdykt zresztą był znany już przed ogłoszeniem - Akademia powinna przemyśleć chyba system rozdawania statuetki dla najlepszego reżysera. Ostatnie lata jednoznacznie wskazują, że kto staje na scenie nagrodzony za reżyserię za chwilę będzie wychodził ponownie wraz z producentem po odbiór głównej nagrody wieczoru (w ciągu ostatnich 10 lat inaczej zdarzyło zaledwie dwa razy). Wydaje się to jednością jeszcze bardziej, gdy spojrzymy na zeszłoroczną galę. W 2011 najlepszym reżyserem został ogłoszony Tom Hooper, a filmem - jego "Jak zostać królem". Choć można "nie poznać się" na "Social Network" kunszt reżyserski Davida Finchera wydawał się tak wyraźny, a statuetka tak zasłużona, że trudno było go nie dostrzec. Akademia uważała jednak inaczej.
[image-browser playlist="604872" suggest=""]
Patrząc teraz, już po wynikach, na nominowane produkcje i zwycięzcę, zdaję sobie sprawę, że w tym roku żaden film nie był Oscara godny. Zakładając oczywiście, że rzeczywiście uznajemy, iż Oscar to nagroda dla filmów wybitnych. W tym roku z żalem przyznaję chyba takich w ogóle nie było.
Mały zawód spotkał nas przy kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Ze statuetką do domu wróci nie Holland, ale irański reżyser Asghar Farhadi. Trudno mieć niestety cokolwiek za złe Akademii, bo "Rozstanie" to produkcja diabelnie dobra. Na dodatek chyba bardziej aktualna w świetle wojny w Teheranie - Amerykanie mają pewnie już dość Holocaustu i kwestii żydowskiej.
Plusem na tle bardzo zawodzących wyników był niewątpliwie gospodarz ceremonii. Wypaść gorzej niż zeszłoroczny duet Hathaway/Franco już się nie dało, więc Crystal miał ułatwione zadanie. Zaczął klasycznie, od zmontowanej parodii najważniejszych filmów, potem rzucił żartem, po czym przeszedł do piosenki i to do tej, którą śpiewał już przed laty - świetny pomysł. W trakcie całego wieczoru udało mu się jeszcze zabłysnąć kilkoma mniej lub bardziej udanymi dowcipami, sprawiając, że wypada ocenić jego występ co najmniej pozytywnie.
[image-browser playlist="604873" suggest=""]
Martwi mnie, że Oscary od kilku lat są ciągłym obiektem krytyki. Akademii dostaje się za wszystko - za galę, za nominacje, za wygranych. I ja też - choć nie chcę - nie pozostaję dłużny. Marzeniem byłaby ceremonia, gdzie oprócz dobrego gospodarza, pojawiłoby się kilka niespodzianek - gdzie Rooney Mara pokonałaby Meryl Streep, gdzie "Artysta" musiałby uznać wyższość "Drzewa życia"... Jasne, i tak byłaby krytyka, ale byłyby też emocje podczas gali.