Początek lat siedemdziesiątych. Gorliwie religijny sierżant Howie wyrusza na szkocką wysepkę. Musi znaleźć dziewczynkę, która przepadła w dziwnych – jak na horror przystało – okolicznościach. Z mieszkańców Summerisle życzliwość wylewa się wszystkimi otworami, a urok lokalnego magnata równoważy niezaprzeczalną śmieszność jego portek; innymi słowy – wszystko jest cudnie, tylko dziewczyny nikt nie widział. Kościół zmienił się w ruinę, na grobach rosną drzewa, w ogrodzie tańczą nagie dziewczęta. Chrześcijanin Howie z przerażeniem odkrywa, że na wyspie nastąpił nawrót pogaństwa, wspomniany magnat jest kapłanem solarnym, a zaginione dziecko przeznaczono, najprawdopodobniej, na ofiarę całopalną, celem odpędzenia klęski urodzaju.

To mój ukochany horror, jeden z tych filmów, które znam na wyrywki i zbudzony w środku nocy, wyrzuciłbym z siebie parę co lepszych monologów, a nawet zanuciłbym którąś z przepięknych, niecodziennych piosenek. Tak, The Wicker Man ma posmak musicalu. Jest to też film prawdziwie przerażający, ostentacyjnie niechętny środkom kojarzonym z kinem grozy. Nocne zakamarki zastąpiono wyspą rozświetloną przez słońce. Członkowie krwawej sekty zamienili maski i kaptury na kolorowe kostiumy i pląsają sobie wśród traw. Wszystko to wiedzie do wstrząsającego zakończenia, które nie powinno nikogo zostawić obojętnym. Ten jeden fragment, tę walkę dwóch pieśni oglądałem z rozdziawioną gębą. Ostatni kadr, z krwawym słońcem wędrującym ku morzu, nie przyniósł ukojenia.

The Wicker Man przez lata obrósł – nomen omen – kultem, doczekując się mnóstwa odniesień w popkulturze (warto wymienić choćby piosenkę "The Wicker Man" Iron Maiden), a nawet czasopisma dedykowanego samemu sobie. Komentatorom umyka jeden aspekt tego niewątpliwego arcydzieła: totalny nihilizm, dekonstrukcja wiary starej i nowej. Chrześcijanin Howie przegrywa dyskusję z pogańskim kapłanem, jest zresztą drętwym, stłumionym seksualnie facetem. Jego Bóg umarł albo gdzieś sobie poszedł. Urokliwi, rozradowani życiem poganie okazują się… no właśnie. To już zobaczcie sobie sami. Nie ma już nic.

Zdumiewają też losy ekipy. Christopher Lee wystąpił w tym filmie za darmo i do niedawna uważał tę rolę za najlepszą w swojej karierze. Status prawdziwej gwiazdy uzyskał w późnej starości, kiedy większość sędziwych aktorów musi żebrać o role. Paul Giovanni skomponował znakomitą ścieżkę dźwiękową i na tym, właściwie, zakończył swoją karierę. To samo należy powiedzieć o reżyserze Robinie Hardym, który obijał się przez ponad trzy dekady, żeby powrócić do tematów pogańskich - z żenującym skutkiem ("The Wicker Tree"). O remake’u z Nicolasam Cage wstyd mówić.

Także te drobiazgi sprawiają, że The Wicker Man jest jedyny w swoim rodzaju. Wyjątkowy.


Łukasz Orbitowski - pisarz i dziennikarz, aktualnie, poza niezliczonymi opowiadaniami, ma na swoim koncie 12 książek, najnowsza powieść Szczęśliwa ziemia trafi do księgarń 23 października. Autor między innymi doskonale przyjętego przez krytykę "Tracę ciepło" (nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego), "Świętego Wrocławia" (Srebrne Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, nominacja do Nagrody im. Janusza A. Zajdla), zbioru opowiadań "Nadchodzi" oraz głośnych "Widm" (Złote Wyróżnienie Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego). Jest laureatem Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego "Młoda Polska" 2012. Poza beletrystyką pisze felietony dla "Gazety Wyborczej" i "Nowej Fantastyki". Mieszka w Kopenhadze.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj