Nawet gdyby ludzkość nie wymyśliła internetu, to każdy, kto w ciągu ostatnich dwunastu lat poszedłby do kina przynajmniej pięć razy, wcześniej, czy później zderzyłby się z "Requiem for a Tower". "Zderzył", bo nie da się "zetknąć" z całym chórem, orkiestrą i tym, co wspólnie wyprawiają. Nie bez powodu utwór ten jest jednym z najczęściej wykorzystywanych podkładów do zapowiedzi filmowych.
Wróćmy jednak do początków. Mamy rok 2000, koniec października. Na ekrany kin wchodzi adaptacja książki "Requiem dla snu" w reżyserii Darrena Aronofsky'ego. Pierwsze minuty filmu należą do dźwięków "Summer Overture". W tle wiolonczela i proste sample. Później włącza się reszta kwartetu smyczkowego, a pierwsze skrzypce wygrywają niepokojące staccato. Ścieżkę dźwiękową zamyka "Lux Aeterna", wykorzystująca ten sam motyw muzyczny. Później jest już tylko szum morza i pisk mew przy Coney Island.
W języku starożytnych Rzymian "Lux Aeterna" oznacza "wieczne światło". Z perspektywy czasu można pokusić się o romantyczne stwierdzenie, że kompozytor ścieżki, Clint Mansell, niczym bohater biblijny, nadając imię swojemu dziecku zadecydował o jego przeznaczeniu. Zamiast muzyki do filmu udało mu się stworzyć dzieło - na pewno kultowe, a kto wie, czy nie wiekopomne. Trochę tutaj również swojej duszy dorzucił David Lang, aranżując partie smyczkowe oraz ich wykonawcy, członkowie Kronos Quartet. I był to dopiero początek.
Internet był na etapie późnego średniowiecza, trzy lata przed wynalezieniem serwisu YouTube, więc sieć nie od razu została zalana toną amatorskich filmików i przeróbek "Lux Aeterna". Wtedy takie rzeczy jeszcze robili profesjonaliści. Dosłownie kilka tygodni po premierze wypuszczono album z remiksami utworów z "Requiem dla snu". Na płycie znalazła się wariacja na temat motywu przewodniego autorstwa brytyjskiego DJ-a, Paula Oakenfolda, który połączył go z kobiecymi wokalizami i łaskawymi dla muzycznych konserwatystów trance'owymi samplami. Pomimo mocnych momentów elektroniczna ta odsłona ścieżki Mansella została przyjęta mocno średnio.
"Lux Aeterna" doczekała się także swojej wersji z drugiego końca muzycznej barykady - w wydaniu z chórem i orkiestrą generującymi uderzenie, które spokojnie może spowodować zatrzymanie podstawowych funkcji życiowych (za wskazaniem na oddychanie). Aranżacja Simone Benyacara, Daniela Nielsen i Veigara Margeirssona została objawiona światu jako "Requiem for a Tower" (wraz z trailerem zapowiadającym drugą część "Władcy Pierścieni"). Utwór, który miał zostać zapamiętany jako muzyka z zapowiedzi "Dwóch Wież" błyskawicznie zyskał popularność (a nadal były to czasy bez YouTube). Do dzisiaj wykorzystano go jako podkład do zapowiedzi wielu filmów, w tym "Kodu da Vinci" oraz "Babylon A.D." i na tym pewnie się nie skończy. W efekcie jako "Requiem for a Tower" zna go ledwie garstka ludzi - dla większości zostanie zapewne orkiestrową wersją "Requiem for a Dream". Koło się zamknęło.
W dziewiętnastym wieku na podstawie jednego lejtmotywu (czyt. motywu przewodniego) Wagner potrafił napisać całą operę. Historia przeistoczenia raczej minimalistycznego technicznie "Lux Aeterna" w orkiestrowe "Requiem for a Tower" udowadnia, że nawet po ponad stu latach mechanizm działa tak samo. Wszystko zaczyna się od kilku genialnie dobranych dźwięków, które potrafią ruszyć, udręczyć i emocjonalnie rozbić człowieka na kawałeczki.