Pierwszą część eseju o Orsonie Wellesie można znaleźć tutaj. W 1956 roku Orson Welles powrócił do Stanów. Można co najwyżej domniemywać, czy fakt, że akurat wtedy FBI przestało interesować się jego osobą był zbiegiem okoliczności, czy też nie. W historii Hollywood znane są przypadki pokajania się artystów przed machiną Hoovera, aczkolwiek nie istnieją żadne namacalne dowody współpracy Wellesa. Po przyjeździe Orson zagrał kilka gościnnych ról w serialach telewizyjnych, w tym miedzy innymi w niezwykle popularnym I Love Lucy. Otrzymał też propozycję występu w nowej produkcji Universal Pictures pod tytułem Touch of Evil. Gwiazdą filmu był Charlton Heston. Welles miał wcielić się w rolę charyzmatycznego komisarza Quinlana. Włodarze studia nie potrafili podjąć decyzji, komu powierzyć reżyserię. Zwrócili się z pytaniem do Hestona. Ten w rozmowie telefonicznej zasugerował, że w obsadzie znajduje się już przecież dość przyzwoity reżyser. Podobno reakcją dyrektorów Universalu była kompletna cisza. Gwiazdor Ben Hura opowiadała potem, że miał wrażenie, jakby zaproponował im własną matkę. Ostatecznie studyjni oficjele zdecydowali się poszerzyć zakres obowiązków Wellesa. Nie wzbudzi oczywiście żadnego zdziwienia fakt, że ciągnące się za nim fatum dało o sobie znać ponownie. Jego pełne brutalnych scen dzieło nie uszło cenzorskim nożyczkom producentów. Nie obyło się bez znaczących cięć i przeróbek. Welles, wściekły na taką ingerencję, napisał kilkudziesięciostronicowy tekst opisujący, jak jego wizja została zniszczona na stole montażowym. Dopiero po dwudziestu latach doczekaliśmy się wersji bliskiej pierwotnej koncepcji reżysera. Nie widząc dla siebie miejsca w Hollywood, Welles zdecydował się na powrót do Europy. Niewiele wcześniej przystąpił do pracy nad projektem, którego bezowocna realizacja miała nad nim ciążyć przez całe lata sześćdziesiąte. Próba zmierzenia się z Don Kiszotem z La Manchy Cervantesa okazała się być prawdziwą donkiszoterią. Choć cała koncepcja powstała jako segment w show telewizyjnym Franka Sinatry, szybko zaczęła żyć swym niezależnym bytem. Zdjęcia, zbieranie pieniędzy, zmiany w obsadzie i scenariuszu (był nawet pomysł, by wysłać błędnego rycerza i jego wiernego giermka na Księżyc) pochłonęły ponad dziesięć lat. Brak funduszy wymusił spartańskie niemal warunki pracy, które czyniły cały proces czymś na kształt kręcenia domowego filmu rodzinnego. Podobno Welles żartował, że powinien zmienić tytuł filmu na Kiedy w końcu ukończysz Don Kiszota?, bo każdy wywiad z nim zaczynał się od tego właśnie pytania. W latach dziewięćdziesiątych pojawiła się wersja hiszpańskojęzyczna dokończona przez reżysera Jesusa Franco, z którym Welles chwilę współpracował, ale według nielicznych widzów film był niezwykle niskiej jakości, niepasującej do standardów wyznaczonych przez Wellesa. Czas obszedł się niekorzystnie z materiałem filmowym, choć ostrze krytyki zostało wymierzone głównie w montaż Franco, nie zaś oryginalne kadry. Co ciekawe, kilkanaście lat temu Terry Gilliam również postanowił zmierzyć się z prozą Cervantesa, ale i on musiał polec w starciu z klątwą ciągnącą się za historią rycerza walczącego z wiatrakami. Aczkolwiek słyszymy, że w przyszłym roku na ekrany kin zawita jednak współczesna wersja Don Kiszota autorstwa legendarnego Pythona. Welles zdołał zrealizować w latach sześćdziesiątych dwa projekty. Pierwszy to przeniesienie na duży ekran Procesu Franza Kafki. Modernistyczna wersja (Welles z powodu – jakże zaskakującego –  braku funduszy zmuszony był do realizacji filmu w naturalnej scenografii nieczynnego paryskiego dworca Gare d’Orsay) zaskarbiła sobie wysokie oceny europejskiej sceny artystycznej. Pojawiły się nawet opinie wskazujące na powstanie arcydzieła. Na planie poznał ostatnią miłość swego życia, chorwacką aktorkę Oję Kadar (właściwie Olgę Palinkas). Choć nigdy nie rozwiódł się z Mori, resztę życia spędził w towarzystwie nowej partnerki. W 1966 roku ukazał się Chimes at Midnight będący kompilacją kilku dramatów Szekspira połączonych osobą tytułowego bohatera. Ponowna próba zmierzenia się z dorobkiem wielkiego Stratfordczyka okazała się sukcesem (bynajmniej nie komercyjnym). Sam Welles był bardzo zadowolony z efektu końcowego. Duża część entuzjastów twórczości Orsona, w tym liczni biografowie, wskazują ten tytuł jako jego opus magnum. O ile Kane mógł być dziełem doskonalszym, to Falstaff był bardziej „wellesowski”. Pozbawiony w tym przypadku całego anturażu w postaci hollywoodzkich fachowców, wykreował obraz będący jego własną nieskalaną wizją. To również ostatni pełnometrażowy film fabularny jego autorstwa, który trafił na ekrany kin. W 1967 rozpoczął pracę nad filmem The Deep. Ten skromny thriller, którego fabuła musi polskiemu widzowi natychmiast przywodzić na myśl skojarzenia z Nożem w wodzie, rozgrywać miał się na pokładzie dwóch jachtów u adriatyckich wybrzeży Chorwacji. Obraz był produkowany wspólnie przez Wellesa i Kadar. Oprócz nich wystąpili w filmie Laurence Harvey oraz Jeanne Moreau. Przewlekłe próby dokończenia zdjęć natrafiły na dodatkową przeszkodę – śmierć Harveya. Nie widząc możliwości ukończenia filmu, Welles porzucił projekt.
kadr z filmu Falstaff/materiały prasowe
„Zacząłem na szczycie, po czym pracowałem nad drogą w dół.” W końcu zdecydował się na ostateczny powrót do Hollywood. Nowego Hollywood. Czas omnipotentnych wytwórni i ich apodyktycznych szefów powoli odchodził w niebyt. Los Angeles szturmem brali młodzi, brodaci, niepokorni – Coppola, Lucas, Scorsese, Hopper. Welles liczył, że nowe okoliczności zaczną mu sprzyjać. Okazało się, że przeszłość ciągnąca się za aroganckim, bezczelnym i władczym twórcą nie dała o sobie zapomnieć. Może i nadeszła nowa era, ale z jej przybyciem odeszły czasy Wellesa. Refleksja na temat zastanej sytuacji i potrzeba metaforycznego pokazania Fabryce Snów środkowego palca zainspirowały go do zrealizowania ostatniej fabuły The Other Side of the Wind. Bohaterem tego awangardowego dzieła uczynił Welles starzejącego się reżysera filmowego Johna Hannaforda (w tej roli przyjaciel Wellesa, John Huston), który wraca z quasi-zesłania do Europy, by nakręcić swoje ostatnie wielkie dzieło. Welles zarzekał się, że nie jest to autobiografia, ale w tym przypadku chyba nie sposób wierzyć staremu kawalarzowi. Bezpośrednią inspiracją dla tej postaci był sam Ernest Hemingway, z którym jeszcze w latach trzydziestych młody Welles wdał się w kłótnię podczas współpracy przy nagrywaniu narracji do dokumentu o hiszpańskim konflikcie domowym, napisanym przez autora Komu bije dzwon. Pierwotnie w centrum obrazu miał znajdować się pisarz w średnim wieku, ale po samobójczej śmierci Hemingwaya Welles postanowił uczynić protagonistą reżysera. Akcja filmu miała się rozgrywać w ciągu jednego dnia, a zdjęcia potrwać osiem tygodni. Ciągnęły się sześć lat. Welles chciał posłużyć się skomplikowaną narracją, tworząc film w filmie. Przyglądamy się w nim, jak główny bohater stara się zebrać pieniądze na tytułowy utwór podczas przyjęcia wydanego z okazji jego siedemdziesiątych urodzin, jednocześnie obserwując kadry z jego dzieła, również nazywającego się The Other Side of the Wind. Film miał być w zamyśle satyrą na puste, artystowskie kino reprezentowane choćby przez Powiększenie. Po raz kolejny Welles, nie mogąc zapewnić sobie należytego finansowania produkcji, uciekał się do nieortodoksyjnych pomysłów. Konsekwencją jednego z nich, współpracy ze szwagrem szacha Iranu, były przewlekłe dysputy prawne na temat własności materiału zdjęciowego. Prace na planie, którym był prywatny dom reżysera w Los Angeles, miały bardzo burzliwy i nieregularny charakter. Dość powiedzieć, że wynagrodzenie ekipy stanowiło możliwość współpracy z wielkim Orsonem Wellesem. W 1971 roku Welles, ku swemu głośno manifestowanemu oburzeniu, został uhonorowany nagrodą Akademii Filmowej. Złość wynikała z faktu, że otrzymywał wyróżnienie za całokształt twórczości w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Trafiała do niego taka sama statuetka, którą na tej samej gali odbierała dwadzieścia dwa lata od niego starsza Lillian Gish. Obok takiego braku wiary we wciąż drzemiący w nim potencjał nie mógł przejść obojętnie. Tłumacząc się obowiązkami na planie zdjęciowym w Hiszpanii, poprosił Hustona o przyjęcie Oscara w jego imieniu. Gdy ten dziękował Akademii za ten zaszczyt, jego rzeczywisty laureat… siedział w pokoju hotelowym dziesięć kilometrów od odbywającej się właśnie gali, oglądając relację na żywo i zanosząc się rubasznym śmiechem.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj