Choć na corocznej gali rozdawane są aż 24 statuetki, wszystko i tak sprowadza się przede wszystkim do jednej kategorii – dla najlepszego filmu. Podczas trzygodzinnej ceremonii kibicujemy naszym ulubionym aktorom i aktorkom, ganimy scenarzystów za słabe przeniesienie na ekran naszej ukochanej książki i losowo wybieramy najlepszą filmową piosenkę (podobnie robi sama Akademia podczas procesu nominacji). Punktem kulminacyjnym są jednak te ostatnie trzy minuty, kiedy poznajemy tytuł najlepszego w ubiegłym roku filmu. To właśnie ten moment definiuje całą galę i decyduje, jak ta edycja zapisze się w historii. 70. ceremonia rozdania Oscarów to nawet dla zainteresowanych światem filmu prawdziwa zagadka. Jednak hasło gala, na której wygrał "Titanic" od razu przywołuje 11-krotny triumf dzieła Jamesa Camerona i jego pamiętne, nieco zadufane, podziękowania. Jak w przyszłości będziemy pamiętać 85. ceremonię?

Wyżej podpisany, wbrew powszechnej opinii, wierzy w zwycięstwo Bena Afflecka i jego "Operacji Argo". Choć nie jest to oczywiście reguła i wielokrotnie zdarzały się filmy zupełnie innego rodzaju, w tym roku Akademia wybierze obraz, który w jakiś sposób dotyczy Stanów Zjednoczonych. Spośród dziewięciu nominacji aż cztery traktują o sprawach bezpośrednio związanych z Amerykanami. Mamy "Lincolna", czyli laurkę dla szesnastego prezydenta USA zrealizowaną przez Stevena Spielberga, "Django" Quentina Tarantino podejmujące tematykę niewolnictwa, "Wroga numer jeden" pokazującego zwycięstwo w walce z terroryzmem oraz wspomnianą "Operację Argo" jako kolejny przykład efektywności amerykańskich służb.

[image-browser playlist="594178" suggest=""]

"Lincoln" mógłby służyć właściwie za definicję filmu oscarowego. Na ekrany przenosi istotny społeczny temat, oparty na faktach, głównym bohaterem jest znana postać historyczna oraz – co bardzo ważne dla akademików – wszystko to osadzone rzecz jasna w kontekście Ameryki. Kojarzony ostatnio głównie z blockbusterami, Spielberg pokazuje ponownie swój talent reżyserski, który przyniósł mu złote statuetki za "Szeregowca Ryana" i "Listę Schindlera". W sposób arcymistrzowski snuje intymną, kameralną, ale jednocześnie podniosłą opowieść o życiu Abraham Lincolna. Choć oddaje hołd historycznemu prezydentowi, pokazuje go jako człowieka, jako męża i ojca. Zniesienie niewolnictwa nie było jedynie gestem w stronę moralnej poprawności, ale też dokładnie przemyślaną zagrywką polityczną. Ekranizacja życia Abrahama Lincolna ma wymiar uniwersalny, ale chyba nie jest na tyle nowoczesna, by rywalizować z "Operacją Argo", która stała się ulubieńcem wszystkich amerykańskich organizacji przyznających nagrody.

Film Bena Afflecka ma już na swoim koncie nagrodę AFI, BAFTA, Cezara, Critics Choice, Złotego Globa, wyróżnienia amerykańskich gildii reżyserów, producentów, aktorów, scenarzystów, a także szereg zwycięstw w plebiscytach różnych stowarzyszeń krytyków. Jak bardzo doceniana jest "Operacja Argo" pokazała już konferencja prasowa, na której ogłaszano nominacje do Oscarów. Odczytywani przez Emmę Stone i Setha MacFarlane’a kolejni kandydaci nie wzbudzali większych emocji wśród zgromadzonych dziennikarzy. Każde kolejne nazwisko lub tytuł mógł liczyć najwyżej na rachityczne oklaski. Gdy odczytano zaś "Operację Argo", natychmiast rozbrzmiały brawa i okrzyki. Trudno powiedzieć, czy będzie to obraz, który będziemy wspominać za kilkanaście lat, ale nie można odmówić Affleckowi pomysłowości i świetnego warsztatu – to po prostu znakomity thriller.

Jeszcze bardziej aktualny przekaz ma oczywiście "Wróg numer jeden" Kathryn Bigelow. W przypadku nowego filmu reżyserki "The Hurt Locker. W pułapce wojny", nie można zapomnieć o kontrowersjach i publicznych dyskusjach, jakie wywołał. Kwestia tortur, która podzieliła Hollywood, zdaje się przekreślać szanse obrazu na najważniejszą statuetkę. Poza tym drugie podejście Bigelow do tematu wojny zwyczajnie nie jest już tak ekscytujące. Świetna finałowa sekwencja ataku na kryjówkę Osamy bin Ladena poprzedzona jest dwoma godzinami biurowych potyczek i prezentacją różnych "wzmocnionych" technik przesłuchań.

[image-browser playlist="594179" suggest=""]

Popularność wśród widzów "Django" mogłoby być dobrą odpowiedzią na dylemat między trzema wcześniej wspomnianymi tytułami. Mało prawdopodobne jednak jest, żeby Akademia zdecydowała się nagrodzić postmodernistyczne kino Quentina Tarantino. Co prawda to nie tylko czysta rozrywka, ale chyba wciąż za mało na złotą statuetkę, szczególnie że na taką też nie mogły liczyć "Bękarty wojny".

Sporą niespodzianką jest też nominacja dla "Miłości" Michaela Hanekego. Naturalnie mowa o tej najważniejszej kategorii, bo obraz Austriaka tytuł najlepszego nieanglojęzycznego filmu ma więcej niż pewny. Cieszy, że Akademia zdecydowała się docenić coś spoza Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Z drugiej strony ten obraz to chyba najłagodniejsza (świetna, ale kto wie czy mimo wszystko nie najgorsza) pozycja w dorobku reżysera. Prawdopodobnej przegranej "Miłości" w kategorii dla najlepszego filmu nie będzie można uznać za pomyłkę, gdy przypomni się takie tytuły jak "Siódmy kontynent" i "Wideo Benny'ego". Hanekemu nie sprzyja też historia – nieanglojęzyczny film jeszcze nigdy w historii Oscarów nie zdobył najważniejszej statuetki wieczoru.

Chyba niewiele osób spodziewa się wygranej "Les Misérables: Nędznicy", "Poradnika pozytywnego myślenia" czy "Bestii z południowych krain". Nominacja dla tych – bardzo dobrych, dodajmy - produkcji jest po prostu wystarczającą nagrodą. Gdyby nie popis Daniela Day-Lewisa jako Lincolna, można by było marzyć chociaż o statuetce dla Hugh Jackmana bądź Bradleya Coopera, którzy odegrali fenomenalne role. Zdaje się, że to właśnie te trzy produkcje będą największymi przegranymi tegorocznej gali Oscarów.

[image-browser playlist="594180" suggest=""]

Zupełną zagadką jest "Życie Pi" w reżyserii Anga Lee. Ekranizacja powieści Yanna Martela czaruje widza od pierwszych minut. Piękne zdjęcia Claudio Mirandy i eklektyczna muzyka Mychaela Danny wprost przenoszą widza do świata przedstawionego. Świetnie wypada tutaj również – tak znienawidzony – trójwymiar. Ang Lee, podobnie jak kilka lat temu Wim Wenders wraz z "Piną", pokazuje jak 3D może fantastycznie posłużyć filmowi. Czy jednak akademicy poddadzą się magii Tajwańczyka? Ile wyciągną z tej filozoficznej opowieści o poszukiwaniu sensu wiary i potędze przyrody? Choć wygrana byłaby tutaj zasłużona, znów chyba skończy się na nominacji, a statuetek trzeba będzie wypatrywać w kategoriach technicznych.

Wygrana "Operacji Argo" nie byłaby zaskoczeniem, choć należałoby ją jednocześnie zaliczyć do niespodzianek ceremonii – tak paradoksalnie można określić szanse dzieła Bena Afflecka. Zwykle statuetka dla najlepszego filmu pokrywa się z wygraną jego reżysera. Pominięcie w tej kategorii Afflecka oznacza, że zwycięstwo "Operacji Argo" byłoby pierwszą od 23 lat (!) złotą statuetką dla najlepszego filmu, którego reżyser nie tylko nie wygrał, ale też w ogóle nie zdobył nominacji. Ostatni raz miało to miejsce w roku 1990 w przypadku "Wożąc Panią Daisy" i Bruce'a Beresforda.

Jedno jest pewne – wygra film najlepszy. Zdaniem Akademii.

Czytaj więcej: OSCARY 2013: Akademia Filmowa nagradza również za muzykę

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj