Cudowne literackie dziecko Borgesa nie potrzebuje stwierdzenia, że "ma potencjał na przyszłość, tylko trzeba go wykorzystać", nie, sama potencjalność to wszystko, by uznać coś za wystarczające.
W odniesieniu do kina skłoniło mnie to do refleksji nad filmami balansującymi na granicy prawdy i fikcji. Weźmy pierwszy, dość jaskrawy przykład, czyli przełomowe Blair Witch Project z 1999 roku; kultowy obraz, o którym swego czasu krążyła masa legend. Twórcy postarali się bowiem stworzyć film w konwencji found footage i nabrać widza, co w ówczesnych czasach, kiedy dostęp do informacji był trudniejszy, okazało się zdecydowanie łatwiejsze. Zadbali o amatorski charakter swojego dzieła, by upozorować prawdę; dodatkowo stworzyli stronę internetową i puścili w świat informację, jakoby faktycznie studenci zagadkowo zaginęli w lasach Black Hills, a legenda o groźnej wiedźmie Blair naprawdę zajmowała mieszkańców Burkittsville. W przypadku tego horroru wywołanie poczucia prawdy u widzów dało twórcom zysk w okolicach 250 mln dolarów, chociaż sami zainwestowali w kreację zaledwie… kilkadziesiąt tysięcy. Cały sukces zdawał się tkwić właśnie w tej niesamowicie zakamuflowanej fikcji, której potencjalność faktycznego zaistnienia idealnie zgrała się z rzeczywistością.
I tutaj należy zadać sobie pytanie: Dlaczego tak bardzo chcemy wierzyć, że coś wydarzyło się naprawdę? Co takiego jest w p r a w d z i e, że czyni ona nasze doświadczenie kinowe lepszym? Pisząc precyzyjniej, prawda jest tak właściwie nieistotna, chodzi o samo poczucie, o podstęp, o danie się złapać w przebiegłe sidła fikcji. Gorzej, gdy machlojki wyjdą na jaw, a nasze nadzieje zostaną zawiedzione. Dotyczyło to chociażby całej masy horrorów, które wyrosły jak grzyby po deszczu po sukcesie Blair Witch Project. Filmowcy starali się wbić w konwencję i stylizować swoje dzieła na amatorskie, znalezione nagrania bądź obrazy pochodzące z kamery przemysłowej. Tym razem jednak było już trudniej nabrać widza, który podchodził do wszystkiego z większym dystansem.
Czasem jednak twórcy potrafią nas wziąć z zaskoczenia. Było tak w moim przypadku, kiedy zachęcony poleceniami zdecydowałem się obejrzeć Wszystko za życie. W ogóle nie wiedziałem, czy przedstawiania tam historia wydarzyła się naprawdę. Było to dla mnie zupełnie drugorzędną kwestią. Kiedy jednak pod koniec wyszło na jaw, że to wszystko miało miejsce w rzeczywistości, że ten szalony Christopher McCandless naprawdę przemierzał całe Stany i naprawdę porzucił społeczeństwo, że naprawdę zamieszkał w porzuconym autobusie w środku alaskańskich lasów, to miałem efekt wow. Od razu zacząłem googlować i dowiadywać się więcej. Przeczytałem w końcu książkę Jona Krakauera, która była materiałem źródłowym dla Seana Penna. Wpadłem bez opamiętania w tzw. rabbit hole, dając się porwać tej zjawiskowej historii. Nie byłem oczywiście jedyny, bo rzesze ludzi zaczęły wyznawać coś w rodzaju mccandlessizmu, starając się przyjąć ideały głównego bohatera, a nawet podążać jego prawdziwymi śladami. Z tego też powodu z alaskańskiej dziczy finalnie zabrano słynny bus, w którym żywota dokonał strudzony podróżnik, gdyż wielu śmiałków (bądź głupców) chciało go naśladować i kilku z nich zrobiło to niestety z tym samym skutkiem. Wszystko za życie stało się swego rodzaju fenomenem i zdobyło ogromne grono fanów powodowanych romantyczną wizją świata i tęsknotą za utopijną wolnością. W kontekście tych rozważań możemy sobie zadać pytanie, czy film byłby podobnym sukcesem, gdyby cała historia była tylko mrzonką, gdyby McCandless istniał wyłącznie w głowie Seana Penna. Czy wtedy po seansie czułbym swego rodzaju niedosyt? Przecież to i tak "tylko" film fabularny, żaden dokument, więc nie można sobie rościć pretensji do prawdy… A jednak świadomość, która nagle na nas spływa – że tak, to się wydarzyło, widzu! – jest słodka i bez bicia przyznam się, że często na nią liczę.
Jest to, jak sądzę, dość serialowy mechanizm. Mam na myśli to, że obcując z bohaterami przez dłuższy czas, mamy ich ciągle w swojej świadomości, możemy się z nimi zżyć. Jest pewna linearna opowieść – początek, rozwinięcie, koniec. Nie zostajemy od razu, jak w przypadku pojedynczego filmu, wykorzystani emocjonalnie i porzuceni. I właśnie, kiedy coś okazuje się prawdą poza ekranem, możemy jeszcze długo w tej sprawie "dłubać", dowiadywać się, czytać o tym książki i opracowania, odwiedzać miejsca, po prostu przepajać się jeszcze długo daną historią, mimo że sam seans trwał jakieś półtorej godziny.
Pomiędzy tytułową fikcją a prawdą plasują się jeszcze dzieła, które w ogóle nie roszczą sobie prawa do prawdy, ale dość figlarnie i z przymrużeniem oka przenikają do rzeczywistości. Jednym z moich ulubionych przykładów jest serial Jak poznałem waszą matkę, w którym mieliśmy wiele tego typu zabiegów. W jednym z odcinków Barney Stinson celebrował wymyślone przez siebie święto będące "dniem nieojca". Prezentował on swoim znajomym stronę notafathersday.com. Nie był to tylko serialowy wymysł, bo twórcy postarali się, by witrynę naprawdę postawić. Na potrzeby serii powstało kilkanaście różnych stron www, które odnosiły się do fikcyjnych wydarzeń. Prawda przenikała na ekran jeszcze w inny sposób – w jednym z odcinków mieliśmy do czynienia z gadającymi głowami; były to znane kanadyjskie osobistości (m.in. Paul Schaffer i Jason Priestley). Opowiadały one o karierze, którą Robin w swoich nastoletnich latach robiła jako gwiazda pop.
Takich przykładów przenikania się prawdy i fikcji można oczywiście znaleźć całe mnóstwo; zawsze jest to co najmniej miły smaczek, oko puszczone do widza, które sprawia sporą frajdę. Z aktualnych przykładów do głowy przychodzi mi Sukcesja; po śmierci w czwartym odcinku czwartego sezonu głównego protagonisty i medialnego potentata, Logana Roya, zrobiło się o nim głośno nawet w świecie konwencjonalnych mediów. Co ciekawe, na stronie vulture.com pojawił się artykuł opisujący nieistniejące życie Roya, a autor (poważny dziennikarz piszący w takich tytułach jak New York Times czy The Wall Street Journal) wykorzystał zdjęcia z różnych etapów życia Briana Coxa, by upozorować historię na prawdziwą. Cwane. Jeszcze innym przykładem są mockumenty, w tym mój ulubiony Zelig Woody’ego Allena. Znany reżyser i aktor w jednym wymyślił sobie, że osadzi losy swojego bohatera w latach 20. XX wieku, prezentując historię niesamowitego Leonarda Zeliga, który miał zdolność fizyczno-psychiczno-charakterologicznego dopasowywania się do wszystkich ludzi, z którymi obecnie przebywa, czym wpędzał w konsternację lekarzy psychiatrów. W tym filmie również wypowiadają się znane postaci, takie jak Susan Sontag czy Saul Bellow, jednak nikt nawet nie udaje, że mamy do czynienia z prawdziwą historią. Za sprawą znakomitej realizacji i montażu możemy jednak poczuć się, jakoby doprawdy był nam prezentowany dokument z epoki, a wklejony do historycznego wystąpienia Hitlera Zelig, który jednocześnie wyśmiewa Trzecią Rzeszę, to istny majstersztyk.
Niesamowita historia przenikania się prawdy i fikcji jest też obecna w produkcji Nadzy i rozszarpani – filmowi, zakazanemu przez lata w wielu krajach, towarzyszyły procesy i śledztwa, które miały na celu sprawdzenie, czy na pewno nikt z aktorów nie ucierpiał w trakcie realizacji. Faktem jest, że wiele zwierząt zostało uśmierconych przy włączonych kamerach. Na wpół dokumentalna konwencja filmu sprawiła, że ludzie zaczęli zastanawiać się, czy może nie doszło też do skrzywdzenia aktorów. Chciano upewnić się, że nie było żadnych ofiar gwałtu czy morderstwa z rąk kanibalów. Dziś utrzymuje się jednak, że żaden człowiek nie ucierpiał w trakcie prac. Szkoda, że zwierzęta nie mogą powiedzieć tego samego.
Wychodząc od Borgesa, mogliśmy chwilę zastanowić się nad rolą prawdy w doświadczeniu literacko-kinowym. Okazuje się, że – przepraszam za banał – życie pisze najlepsze scenariusze, bo wciąż uwielbiamy się do nich odnosić. Jakoś dziwnie plusują u nas rzeczy, które mają w sobie choć ziarno prawdy. Pytanie jednak, czy w erze postępujących deep faków i niezwykle szybko rozwijającej się technologii w pewnym momencie nie pogubimy się (tak jak widzowie w 1999 przy Blair Witch Project) i zupełnie nie stracimy orientacji w terenie realności. Jak jednak wcześniej wspomniałem, właściwie wystarczy nam ta ułuda poczucia prawdy i wiara w nią, niezależnie od obiektywnych kryteriów. Brzmi to trochę niepokojąco, ale nie sięgajmy zbyt daleko, popadając w wizje iście huxleyowo-dystopijne. Na razie możemy krzepiąco podeprzeć się cytatem z wielkiego Proroka: Poznacie prawdę, a prawda Was wyzwoli.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj