Mel Gibson to człowiek, który już w kolebce łeb urwał Hydrze. Poeta wojny i kina patriotycznego, awanturnik prowadzący nieustanną bitwę. Serce ma tak waleczne, że najpierw dał solidnego łupnia Anglikom, pokazując im przy okazji swoje pośladki, by potem – już poza ekranem – na podwójnym gazie zmagać się z zatrzymującym go policjantem. Gibson, w konsekwencji swojego spotkania ze stróżami prawa, postawił dwie diagnozy. Po pierwsze, Żydzi są odpowiedzialni za wszystkie wojny na tym świecie. W ramach drugiej, kajając się za swoją wypowiedź, określił się mianem dupka. Wielka postać kina, osoba licznych kontrowersji. A jednak w kraju nad Wisłą niektórzy chcą go zobaczyć nadjeżdżającego na białym koniu, jako zbawcę rodzimego filmu historycznego. Na spotkanie z nim pędzą już ministrowie, którzy chlebem, solą, wódką i kiełbasą przekonają przybysza do przejęcia sterów w nienazwanej jeszcze ultra-, hiper-, megaprodukcji, w której polski sztandar będzie dumnie powiewał nad walającymi się na polu walki jelitami przeciwników. Nazwijmy rzeczy po imieniu: Gibson ma dać naszemu kinu patriotycznemu wyjątkowy melanż, czy może już nawet „ostateczne pierdolnięcie”.

Kto pokaże nam truchło wroga?

W ostatnich latach rodzima X Muza w kwestii widowisk historycznych zachowuje się jak cierpiąca na schizofrenię nierządnica babilońska: romansuje raz po raz z gwiazdorami Hollywood na papierze, by w rzeczywistości dostarczać nam uciech tak absorbujących, jak nieodżałowana 1920 Bitwa Warszawska. Dlatego też zacny skądinąd pomysł ekipy rządzącej na zmianę tego stanu rzeczy spotkał się z tak wielkim zainteresowaniem Polaków. Do Narodowego Centrum Kultury wpłynęło aż 811 projektów mających odmienić nasze kino patriotyczne. Rodacy więc albo nagle zaczęli kochać historię, albo związane z jej ekranizacjami pieniądze. Całą ideę należy docenić – to w końcu próba wyrwania naszej X Muzy ze stagnacji. Mamy już serdecznie dosyć wspominania Potop i innego Pan Wołodyjowski jako opus magnum filmu historycznego w Polsce. Problem polega na tym, że te przymiarki trwają już od dłuższego czasu i na razie niewiele z nich wynika, a przecież musimy się śpieszyć, bo Gibson do cierpliwych nie należy – na planie Lethal Weapon dzień zaczynał przynajmniej od pięciu piw. Głowę ma mocną, ale my i tak chcemy zobaczyć flaki. Dlatego też na ławce rezerwowych trzymany jest Tom Cruise. Wywołany ostatnio do tablicy przez jednego z ministrów aktor w ekranowej dekapitacji ma doświadczenie z pewnością mniejsze niż jego australijski kolega po fachu. Co więcej, facet może nam zaraz popaść w rozdwojenie jaźni: raz ma zagrać Jana III Sobieskiego, raz rotmistrza Pileckiego. Aż dziw bierze, że tak mało decydentów kojarzy go z rolą Mavericka w Top Gun – mógłby przecież poprowadzić do heroicznego boju Dywizjon 303. Pal już licho, że Cruise wierzy w galaktycznego tyrana Xenu, który 75 milionów lat temu miał umieścić setki miliardów zamrożonych ofiar wokół ziemskich wulkanów. Na takie okoliczności z pewnością znajdzie się jakaś naprędce przygotowana dyspensa i na chwilę gwiazda Hollywood przestanie być twarzą scjentologów, których przecież katolicy postrzegają jako sektę. Tu chodzi o dobro narodowe, o historyczny rewanż na Niemcach czy innych Turkach. Trzask-prask, rach-ciach, bić wroga!

Jan Paweł 202

Nie ma tu specjalnego znaczenia, pod którym sztandarem chodzimy na rozmaitego typu manifestacjach – czarnym, czerwonym, zielonym czy swoim własnym. Na widowisko historyczne z prawdziwego zdarzenia pracowaliśmy przez pokolenia, robili to nasi dziadowie, ojcowie, robimy my sami. Diabeł, jak wiadomo, tkwi jednak w szczegółach. Gdy władza, obojętnie jaki ma ona stosunek do ośmiorniczek, zabiera się za kino, powstaje szereg wątpliwości. Jeszcze gorzej, gdy jej przedstawiciele uważają, że na filmie znają się tak dobrze jak na kierowaniu tym czy innym resortem. Tym samym sprawa jakości dzieła staje się drugorzędna – bardziej interesujące jest to, jaką wizję historyczną chcesz przedstawić. Jeśli powiesisz kogoś na drzwiach stodoły albo odkryjesz grób ofiar zabitych przez rodaków, narazisz się na zarzut o „antypolskość”. Po drugiej stronie ideologicznej barykady jest równie wesoło: gdy chcesz pokazać na ekranie Żołnierzy Wyklętych, to musisz zdać sobie sprawę, że jesteś zacofany i przekłamujesz przeszłość na potrzebę własnych celów politycznych. Więc kiedy, do cholery, do kin wjedzie ta nasza husaria, jeśli teraz nawet kino staje się ofiarą partyjnych wojenek podjazdowych? Wyrosło nam już w Polsce całe pokolenie ludzi wychowanych na amerykańskich filmach patriotycznych, w których flaga dumnie powiewa, trup ściele się gęsto, a krew rozbryzguje się na polu bitwy, czasami nawet na kamerę. Tymczasem możni w rodzimym kinie – już nie tylko politycy, ale i producenci czy inni reżyserzy – w ogromnej większości przypadków zachowują się tak, jakby tym, czego rodakom potrzeba, było odwołanie do szkolnej mentalności. Dlatego też na ekranie widzimy kolejne lekcje z historii i martyrologii, a sam patriotyzm zamienia się niepostrzeżenie w jakąś jednowymiarową funkcję, zaserwowaną pod dyktando ideologicznych potrzeb. Polak-cierpiętnik, umęczony przez wichry dziejów, wciąż podtrzymywany jest w powracającej niczym widmo traumie z przeszłości. Jeśli więc akurat nie jesteś pułkownikiem Kuklińskim, ale zaważyłeś na historii naszego kraju, to na ekranie zapewne wystawi ci się laurkę, zamieniając subtelnie biografię w hagiografię. Ot, Jan Paweł i jego dwieście drugi pomnik.

Tylna część ciała w oparach absurdu

Dlatego gdy w ramach pospolitego ruszenia zabieramy się za pierwszorzędne w domyśle widowisko historyczne, potrzeba nam rozważnego przemyślenia modelu, na którym chcemy się wzorować. Ambicje są przecież ogromne: ekranowe czyny herosów polskiej przeszłości mają odbić się szerokim echem nie tylko w, ale i poza granicami naszego kraju. Pamiętajmy jednak, że dla Gibsona czy innego gwiazdora wielkiego kalibru przewidziano rolę li tylko najemnika. Spocić się może przy swojej pracy okrutnie, serce na planie zostawić, ale i tak będzie musiał zmagać się z podstępnymi klakierami w postaci propagandystów maści wszelakiej. Jesteśmy mistrzami w tworzeniu wariacji na temat A Clockwork Orange i do perfekcji opanowaliśmy sztukę prania mózgu. Historię odczytujemy arbitralnie, więc biedak Gibson zapewne przejdzie odpowiedni kurs z polskiej przeszłości, a jak już zechce dorzucić do całej opery swoje trzy grosze, to ktoś pogrozi mu paluszkiem. Bóg cię, Melu, przeklnie – skończysz w piekle. W całej tej sytuacji warto zwrócić uwagę na drugą stronę medalu. Gdzieś w tle wołyńskich lasów nowy tytan polskiego kina, Wojciech Smarzowski, musiał prosić rodaków o finansowe wsparcie. Na jego projekt zabrakło pieniędzy, na zatrudnienie Gibsona zaś zaraz wykroimy coś z budżetowego tortu. W pogoni za ekranową rozpierduchą z Polakami w roli głównej zapominamy o rodzimych twórcach czy aktorach, za których wcale nie musimy się wstydzić. Jeśli więc Cruise zapuści już wąsy i złoi Turków pod Wiedniem, to co dalej? Jest kilka pomysłów. Steven Seagal roztył się w ostatnim czasie okrutnie i nic to, że na białoruskich polach wcina z lubością marchewki. Królikiem nie będzie, więc może niedźwiedziem? Słynny Wojtek z armii generała Andersa brał przecież udział w bitwie o Monte Cassino. Oby tylko ktoś zadbał o to, by Seagal nie odkrył innych zastosowań czerwonych maków. Idźmy dalej – wyobraźmy sobie rozdzierającego szaty Rejtana z klatką piersiową Arnolda Schwarzeneggera. Matthew McConaughey poradził sobie nawet w czarnej dziurze, więc czemu nie mógłby krążyć po orbicie jako Mirosław Hermaszewski? Ben Affleck zapuścił zarost – może wytarga Izasława za brodę w roli Bolesława Śmiałego? Angelina Jolie była już czarownicą, a nuż więc wyczaruje rad i polon tak, jak zrobiła to Maria Skłodowska-Curie. Przykłady można mnożyć, ale zakrawa to już na masochizm. Niemniej jednak w tym całym szaleństwie pomysłów jest metoda i, jak sądzę, dobre intencje. Biało-czerwona flaga zasłużyła już na to, by łopotać dumnie na wietrze niczym jej amerykańska odpowiedniczka. Potrzeba tu jednak zdania sobie sprawy, gdzie przebiega granica między rozmachem a absurdem. Inaczej zamiast ekranowej wojny po raz kolejny zaserwujemy sobie bratobójczą walkę najpierw na utrzymanie pozycji, potem na wyniszczenie. Zamiast romansować z jedną z najlepszych możliwych kochanek, X Muzą, nadal adorujemy swoje ideologiczne widzimisię. Czas ucieka, Gibson wciąż czeka. Na ekranie pokazał już swego czasu tyłek. Oby tylko nie zaprezentował go teraz nam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj