Zacznę od zdania, które powtarzam każdemu, kto pyta o różnice w dziełach Perrotty i Lindelofa: Gdyby książka i serial miały inny tytuł, a bohaterowie inne imiona, nie zorientowałbym się, że to jest to samo. Mówię to oczywiście z pewną umownością, gdyż główny element, który kształtuje całą historię, czyli zniknięcie 2% ludności w jednej chwili, naturalnie zostaje, jednak reszta – od bohaterów i wydarzeń po sam klimat – jest zgoła inna w zależności od tego, czy właśnie siedzimy przed telewizorem, czy przewracamy strony powieści.

Skupmy się przez chwilę na Perrotcie – zwany on już był amerykańskim Czechowem, który ośmiesza całe społeczeństwo tamtejszych przedmieść. Jego powieść "Małe dzieci", przełożona całkiem udanie na film (3 nominacje do Oscara i tyle samo do Złotych Globów), to obraz przedstawiający zepsucie i brud chowające się za fasadą pięknych zielonych trawników, leżących na nich gazetach i basenach gdzieś na amerykańskich suburbiach. Niczym Ulrich Seidl w swoich filmach o wiedeńskich przedmieściach Perrotta (a za nim Todd Field, reżyser filmu) pokazuje wady, słabości i kłamstwa, które nigdy nie powinny wyjść na jaw, jednak robi to w sposób bardziej przyjazny, ludzki, sympatyczny niż austriacki reżyser. Z kolei przy okazji Pozostawionych pisarz został nazwany Balzakiem z amerykańskich przedmieść. Takie określenia (nieważne, czy zasłużone, czy nie) są całkiem trafione – bowiem Perrotta w Pozostawionych nie prowadzi żadnej wartkiej akcji, a jedynie nakreśla obraz Mapleton, małego miasteczka na wschodnim wybrzeżu USA, kreując przy tym postacie z krwi i kości, czasem żenujące, czasem odważne, ale zawsze prawdziwe. Ta pierwsza i najważniejsza kwestia, czyli wykreowanie świata, jest kluczowa dla odbioru zarówno książki, jak i serialu.

W Pozostawionych Perrotty nic się nie dzieje. Serio. To 380 stron (polskie wydanie) opowieści o ludziach, którzy chodzą na zakupy, do baru, na mecze, do szkoły; o ludziach, którzy tęsknią, kochają, chcą robić swoje, chcą wierzyć, chcą zapomnieć lub zapamiętać. W Pozostawionych najwięcej miejsca poświęca się rozmowom, przemyśleniom lub nakreślaniu psychologii i nastrojów postaci. O zniknięciu 2% ludzi wspomina się zaledwie kilka razy. A gdy przewraca się ostatnią stronę, trudno poczuć zamknięcie historii i satysfakcję. Co więc takiego jest w powieści Perrotty, że Damon Lindelof, który – jak pisał jakiś czas temu Marcin Rączka – wrócił niedawno z telewizyjnej banicji, postanowił przenieść ją na język serialu?

Odpowiedź jest prosta – potencjał, który kryje się nie tylko między stronami czy wersami powieści, ale także gdzieś w umyśle, w powietrzu podczas czytania każdej strony. Może i brzmi to pretensjonalnie, ale wystarczy porównać oba dzieła, by zobaczyć, jak wiele Lindelof wycisnął z Perrottowskiego koncentratu, a przy tym nie rozcieńczył historii na tyle, by nie mogła smakować nam przez długie lata.

Szczerze mówiąc, tylko dwa elementy w książce i serialu są identyczne. Pierwszy z nich to fakt, że 14 października zniknęło 2% ludzkości, drugi zaś to istnienie sekty Winnych Pozostałych. W każdym innym elemencie różnice są różne – od niewielkich po diametralne. Do tych drugich należy konstrukcja niektórych postaci. Powieściowy Kevin Garvey jest nie 40-letnim naczelnikiem policji w Mapleton, a ponad 50-letnim burmistrzem tego miasta. Nie jest ani tak agresywny, ani tak zgorzkniały jak w serialu, jego stosunek do Aimee (przyjaciółki jego córki Jill) i Winnych Pozostałych jest bardziej pozytywny, a co najważniejsze – nie wariuje. Zresztą trudno Kevina nazwać głównym bohaterem, bo obok niego są także takie postacie jak Laurie, Tom i oczywiście Jill, czyli reszta rodziny Garveyów. Do tego dochodzi jeszcze Nora, która wchodzi w związek z Kevinem, a przy tym jest niezwykle interesującą postacią ze względu na to, że straciła w "nagłym porwaniu" całą rodzinę.

Jill jest łysa, Nora i wielebny Matt wcale nie są rodzeństwem, Aimee jest mądrzejsza niż na ekranie (jak i wszyscy nastolatkowie), a Święty Wayne to nikt inny, ale zboczony hochsztapler, który wykorzystywał młode dziewczyny do zaspokojenia swoich chorych wyobrażeń. Kevin co wieczór udaje się do baru Carpe Diem i rozmyśla nad wznowieniem ligi softballu, Nora ogląda "SpongeBoba", próbując stłamsić smutek, a Laurie wcale nie jest taka silna w swoich postanowieniach dotyczących Winnych Pozostałych. Po raz pierwszy Perrotta zaskoczył mnie w słynnym momencie parady, która miała upamiętniać wydarzenie z 14 października. Pierwsza różnica polegała na tym, że Kevin czuł dumę z organizacji takiego przedsięwzięcia, a także nakłaniał Jill, by się na nim pojawiła, gdy w serialu był tego zagorzałym przeciwnikiem. Najbardziej zaskakujący był jednak moment, w którym pojawili się Winni Pozostali, rozkładając tabliczki układające się w napis "Szkoda waszych słów", po czym odwrócili się i wrócili do swojej siedziby. W serialu w tym właśnie momencie rozpoczęła się rzeź.

To zaledwie początek różnic, bo to, co najważniejsze w przekładzie oryginału, to nie to, co się zmieniło, ale to, co zostało dodane lub wycięte. Zacznijmy od tej drugiej kwestii. W serialu nie dowiedzieliśmy się jeszcze, dlaczego Aimee mieszkała z Garveyami, a w książce nie jest to żadna tajemnica. Próżno też szukać motywacji Laurie, by dołączyć do Winnych Pozostałych, ani historii o tym, jak Tom dostał się pod skrzydła Wayne’a. Mnóstwo scen, które widzimy w serialu, zaczyna się wtedy, gdy książkowy odpowiednik się kończy, np. w czasie dyskoteki, kiedy Nora rozmawiała z kochanką jej męża, po której załamana usiadła koło szafki szkolnej. Rozmowa niesamowicie istotna dla fabuły powieści została całkowicie pominięta na rzecz budowania relacji między Norą a Kevinem.

Lektura książki pomaga także zrozumieć wiele rzeczy, które w serialu pewnie nie zostaną wytłumaczone, jak chociażby filozofia Winnych Pozostałych, ich zasady i cele. Mnóstwo w powieści Perrotty jest psychologizacji i monologów wewnętrznych, a próżno szukać tego w serialu. Gdyby przełożyć to na język literacki, oryginał książkowy jest powieścią realistyczną, w której doskonale nakreślony świat jest oczywisty i obszerny, serial zaś jest dziełem postmodernistycznym, w którym nic nie musi być wyjaśniane, a wszystkie wydarzenia stają przed bohaterem bez jakiegokolwiek uzasadnienia.

Jeśli chodzi o to, czego nie ma w powieści… no, tutaj do akcji wkracza Damon Lindelof. I tutaj także zaczyna się kwestia całego odbioru serialu. Pomijając spory o to, czy 2% ludności jest wielką liczbą, czy nie (a zapewniam, że jest), to wielu widzów nie może znieść stylu, który prezentuje Lindelof. Bowiem człowiek, którego kochamy (lub nie) za stworzenie Zagubionych, stosuje często te same zagrywki co lata temu w serialu ABC (w sumie Pozostawionych można spokojnie nazwać "Zagubionymi na przedmieściach"). Oczywiście chodzi przede wszystkim (o czym już wspomniałem) o niewytłumaczenie świata przedstawionego. Akcja (podobnie jak w powieści) dzieje się trzy lata po "nagłym porwaniu", tyle że w serialu poza pierwszą sceną w pilocie oraz dziewiątym odcinkiem w ogóle się do tego wydarzenia nie wraca. Elipsy i skróty w ukazanych wydarzeniach często mogą powodować dezorientację (Dlaczego Aimee mieszka z Garveyami? Co w końcu ugryzło Kevina w rękę? Co z Gladys?), a największą bolączką sceptyków są wszystkie zagadki i sceny na pograniczu świata realnego i snu. Wściekłe psy, jelenie plątające się po Mapleton, agresja wobec Winny Pozostałych, zwidy Kevina, postać Deana i multum innych sytuacji, które z początku są wielkimi znakami zapytania, to rzeczy, które pojawiają się dopiero w serialu. Oczywiście pieczę nad tym sprawuje także Perrotta i może się wydawać, iż odpowiada mu to, że Lindelof traktuje książkowy oryginał prędzej jako inspirację, punkt zaczepienia, a nie historię, którą trzeba przełożyć na ekran. Zresztą wydaje mi się, że pisarz (jako producent i współscenarzysta) wręcz próbuje utrzymać twórcę serialu przy zdrowych zmysłach, by ten czasem znów nie poszalał, tworząc z Pozostawionych kupę zagadek zamiast fascynującej historii, jak miało to miejsce w Zagubionych.

Pisałem o kreowaniu świata jako kluczowej kwestii dotyczącej odbioru książki i serialu. W przypadku powieści Perrotty sprawa jest prosta – gdyby nie 14 października, cała historia tworzyłaby powieść obyczajową, i to, szczerze mówiąc, mało interesującą. W serialu cała fabuła praktycznie nie istnieje bez "nagłego porwania" a jednak gdyby wyciąć ten wątek, oglądalibyśmy wariującego szefa policji z nieposłuszną córką. To, co jest kluczowe dla serialu i książki pomimo tego, że niekoniecznie często się o tym wspomina, to właśnie ten 14 października – najważniejszy dzień w historii ludzkości, który cały czas jest gdzieś tam z tyłu głowy. To jak 11 września pomnożony razy tysiąc. Dzień, który mógłby spowodować, że lata nie wyznaczałoby się już narodzinami Chrystusa, ale właśnie "nagłym porwaniem". I właśnie ten dzień, 14 października, powoduje, że każda z postaci jest taka, a nie inna – i to także wyglądało lepiej w powieści Perrotty dzięki retrospekcjom, które dawały nam chociaż maleńkie ślady, jak wyglądał świat przed "nagłym porwaniem". Ale nadszedł odcinek dziewiąty, który w ciągu 50 minut pokazał tyle, ile trzeba było – prawdę i oczywistość, której można było się domyślać już wcześniej: 15 października już nic nie było takie same.

Pozostała jeszcze ostatnia kwestia do wspomnienia – pierwszy sezon praktycznie w całości wyczerpuje wątki zawarte w książce, więc od następnej odsłony historia będzie szła już zupełnie nowym, nieznanym nikomu torem. Podwaliny pod to są oczywiście budowane od pierwszego odcinka, gdy już można było zauważyć różnice między powieścią a serialem, jak chociażby samą postać Kevina lub te wszystkie lekko psychodeliczne chwyty. Z pewnością pierwszy sezon nie zakończy się tak jak powieść Perrotty (choć oczywiście mogłoby się tak stać, ale musiałby nastąpić ogromny przeskok fabularny, a wydaje mi się, że akurat w tym momencie jest mnóstwo innych rzeczy do pokazania), a wiele wątków nie zostanie zapewne w ogóle poruszonych. Ale nie ma tego złego, bo o ile Pozostawieni w wersji książkowej to pozycja zaledwie dobra, broniąca się bardziej konceptem i filozofią niż wykonaniem, to serial Lindelofa jest dla mnie absolutnym objawieniem. Zresztą sens zawsze pozostaje ten sam. Może i 2% ludzi zniknęło, ale my tutaj dalej jesteśmy. I to się liczy.



[image-browser playlist="578469" suggest=""]
Finał serialu Pozostawieni jutro o 22:00 w HBO.





To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj