To wszystko prawda, a zarazem pewne uproszczenie, które łatwiej przełknie polski widz. W nowej odsłonie kongresmeni i prezydenci wciąż dyskutują o ustawach, strategii USA wobec Chin, a Majority Whip szuka głosów poparcia we własnej partii. To drobiazgowo nakreślone tło wypełniające dużą część dialogów jest jednak dla nas trochę niedostępne. Niuanse amerykańskiej polityki są klarowne dla niewielu, a tempo akcji narzucane przez serial powoduje, że stuprocentowe zrozumienie merytorycznych dyskusji graniczy z cudem. Tym łatwiej wtedy skupić uwagę na tym, co w House of Cards prywatne: na tych zdarzeniach z życia bohaterów, które starają się za wszelką cenę ukryć przed innymi.
Uwaga, artykuł zawiera szczegóły fabuły drugiego sezonu serialu.
Frank Underwood przeszedł przez pierwszy sezon niczym skała. Pełen determinacji i z pączkującym ego dostał w końcu fotel wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. W drugim sezonie pojawiają się w nim pewne pęknięcia, drobne drżenia, pot na czole i jeszcze mocniej przygryzione wargi. Kevin Spacey trafił na rolę życia, podobnie jak wielu innych serialowych aktorów (na przykład Steve Buscemi z Zakazanego imperium). Dwukrotny laureat Oscara przesypiał ostatnio kolejne filmowe sezony. Wraz z House of Cards znalazł drugą młodość i najlepsze miejsce na eksploatację swojego zblazowanego charakteru.
Spacey dysponuje specyficzną charyzmą: nie ulega ekscytacji, krzyczy tylko czasem – wtedy potrafi być przerażający. Swoje role buduje na dystansie wobec odgrywanej postaci, dlatego też wypada idealnie jako łamiący zasadę czwartej ściany wspólnik widzów. Kiedy zwraca się do kamery i dzieli się swymi życiowymi mądrościami, na chwilę sytuuje się na zewnątrz zdarzeń. Franka interesuje gra dla samej przyjemności, która jest z nią związana. Władza jest szczególnie ekscytująca nie dlatego, że prowadzi do zaszczytów i prestiżu, ale ponieważ otwiera drogę do wyrafinowanych manipulacji i ma bezpośredni wpływ na życie ludzi.
W talii postaci tworzących House of Cards Underwood jest bez wątpienia Jokerem. Próbuje zostać prezydentem USA, dobijając się do urzędu tylnymi drzwiami. Nie ma wystarczającego doświadczenia - wszak najlepiej, jeśli przyszła głowa państwa ma za sobą przynajmniej jedną kadencję przepracowaną na stanowisku gubernatora. W drugim sezonie zostajemy zanurzeni w przeszłości kraju i Underwoodów. Na obchody rocznicy związanej z jedną z bitew wojny secesyjnej Frank przyjeżdża bez wyraźnej ochoty, musi jednak uczestniczyć w takich uroczystościach jako wiceprezydent. W lesie spotyka żołnierza zaangażowanego w rekonstrukcję bitwy, który wczuwa się w swoją rolę i podaje się za przodka Underwooda. Frank przystaje na chwilę i początkowo nie chce w to uwierzyć; nikt z jego rodziny nie brał podobno udziału w tej walce. Przeszłość, nawet najstaranniej wypierana, powraca ze zdwojoną siłą.
Epizod z żołnierzem ma wartość jedynie sentymentalną i ironicznie wpisuje bohaterów House of Cards w nawias amerykańskiej, podniosłej tradycji politycznej. Już plakaty reklamujące pierwszą serię pokazywały Underwooda jako żądnego krwi Abrahama Lincolna, odartego z majestatu władzy zbrodniarza w krawacie. Stwierdzenie, że dzisiejsza polityka jest skorumpowana i na bakier z podstawowymi wartościami, to jednak za mało, żeby wyjaśnić fenomen serialu i jego bohaterów. Można zaryzykować stwierdzenie, że Frank i Claire ćwiczą się w bezwzględnej skuteczności również dlatego, iż jest to dla nich jedyny sposób, aby nie dać się ponownie zranić – tak jak to miało miejsce przed laty.
Kluczowym wątkiem premierowych odcinków jest gwałt dokonany na młodej Claire przez oficera amerykańskiej armii. Zbrukanie godności bohaterki jest szczególnie znaczące: jej imię sugeruje czystość i niewinność (a z kolei imię "Frank" mówi, że to w założeniu szczery chłop). W pierwszym sezonie, na balu absolwentów college’u, spotkanie Franka ze starymi kolegami ujawniało łączące mężczyzn dyskretne, homoerotyczne więzi. Zarówno gwałt, jak i czułość między kumplami mogły mieć decydujący wpływ na formowanie się seksualności wiceprezydenckiej pary. To, czy Claire i Frank sypiają ze sobą, nie obchodziło twórców w pierwszym sezonie. W drugim zaskakujący trójkącik podpowie, że może inteligenci potrzebują stymulacji ze strony wiernych podwładnych.
Sprawa gwałtu na Claire rozegrana jest w House of Cards mistrzowsko: zamiast prostej krytyki mediów otrzymujemy apologię telewizji - siły, która potrafi nadać wydarzeniom odpowiedni bieg. Nawet najintymniejsze wyznanie może stać się bronią w walce o władzę i wzmocnić polityczny wizerunek. Robin Wright, nagradzana za swoją kreację pani Underwood, łączy oszczędną mimikę z lodowatą uprzejmością. Po blisko trzydziestu odcinkach wciąż nie sposób zgadnąć, jakie ma czasem intencje. Jeśli kieruje się tylko wyrachowaniem - jest bardziej skryta niż jej mąż. Jeśli potrafi się przed kimś otworzyć - przykrywa to fałszywym, onieśmielającym uśmiechem.
Psychologizacja postaci nie jest rażąca i nie odbiera przyjemności z oglądania serialu. Najgorszym rozwiązaniem byłoby przecież wyjaśnienie charakteru bohaterów jednym faktem z ich biografii. Tymczasem duet Underwoodów wciąż wydaje się nieprzenikniony. Nie są oni zwyczajną klasą wyższą pochodzącą ze zdominowanej przez WASP-ów północnej części USA. Frank wychował się w Gaffney w Południowej Karolinie. To także dystansuje go od reszty polityków, którzy wydają się czasem poruszać w waszyngtońskich realiach jak dzieci we mgle. Frank przypuszczalnie nauczył się na Południu innej moralności i kultury politycznej, co w końcowym rozrachunku zapewnia mu przewagę.
Frapująco napisane postacie drugiego sezonu to prezydent Garrett Walker (Michael Gill) i jego żona Patricia (Joanna Going). Powinni oni zajmować w talii wysokie figury: Króla i Damę, lecz w układzie sił zostają zepchnięci na pozycje blotek. Walker nie jest podobny do żadnego z ostatnich prezydentów USA. Aż trudno uwierzyć, że najpotężniejszy człowiek na świecie (jak powtarzają bohaterowie serialu, choć wielu pewnie by się z nimi nie zgodziło) przypomina raczej lichą ptaszynę. Łagodny, mówiący łamiącym się głosem, jakby wychudzony - traktowany jest przez Underwooda instrumentalnie. Realistyczny House of Cards rzeźbi prezydenta symbolicznego, którego niemoc odpowiada niemocy całej amerykańskiej demokracji. Jest on nowoczesnym wcieleniem rzymskich cesarzy: pogrążonych w nerwicy marionetek słuchających podszeptów cynicznych doradców.
Prezydencka para stanowi lustrzane odbicie silnych Franka i Claire. Bohaterowie wysysają z nich życiodajne soki, żerują na ich wahaniu i życzliwości. Grający prezydenta Michael Gill może wydawać się aktorem niepozornym, ale to dobry wybór obsadowy. Jeśli mamy w pamięci, że Białym Domem rządzili przez ostatnią dekadę George W. Bush i Barack Obama, to Walker jest fikcyjną, rozcieńczoną wizją amerykańskiej prezydentury. Można posądzić scenarzystów o przebiegłość - przecież tylko przy tak miernym przywódcy Frank Underwood mógł knuć swoje plany i kłamać zwierzchnikowi w oczy. Walker grany przez Gilla jest jednak kompletnie wiarygodny. To człowiek dobity przez sprawy mikro, mniej stresujący się ewentualną wojną z Chinami niż kryzysem w relacjach z żoną.
Perwersji, skrywanych grzeszków i wstydliwych ciągot jest w House of Cards coraz więcej. Pierwszy sezon działał bardziej na poziomie intelektualnym, zachęcał do kalkulacji i rzucania kośćmi na politycznej planszy. Kiedy poznajemy bohaterów lepiej, stopniowo się przed nami otwierają. Frank i Claire – te maszyny do błyskawicznego, amoralnego działania – mają niektóre śrubki przerdzewiałe, jednak tylko widzowie znają ich słabe punkty. Nikt inny nie widział Claire płaczącej na schodach.
Dotychczasową zaletą House of Cards było to, że portretował socjopatyczne typy mające najwięcej wspólnego z Markiem Zuckerbergiem z The Social Network Davida Finchera, jednego z producentów wykonawczych serialu. Wygadani i błyskotliwi – jakby napisani przez Aarona Sorkina – byli zarazem do pewnego stopnia nieludzcy. Najwidoczniej tego potrzebowaliśmy, żeby odetchnąć na chwilę od wnikliwej serialowej psychologii. Jeśli w trzecim sezonie House of Cards słabości i emocje bohaterów będą określały stawkę gry, serial może stracić swój niepowtarzalny charakter - redukujący rolę czynnika ludzkiego na rzecz pragmatycznej, intelektualnej walki politycznych robotów.
Frank Underwood, pozbawiony skrupułów morderca, jest przecież postacią, która dusi w sobie współczucie. Nawet czarnoskóry Freddy, spec od żeberek, jest mu bliski dopóty, dopóki nie sprawia problemów. House of Cards, rozebrane do niepokojącego jądra, kryje w sobie jedno pytanie. Wydaje się ono szalone, ale tak naprawdę określa granicę, której przekroczenie mogłoby być dla bohaterów niemożliwe. Czy Frank Underwood byłby w stanie zabić swoją żonę, jeśli tak podpowiadałby mu racjonalny rachunek? I odwrotnie: czy Claire potrafiłaby pozbyć się Franka? Śmierć Zoe Barnes w pierwszym odcinku drugiego sezonu nie została przez Claire w ogóle skomentowana. Lady Makbet skwitowała ją tym samym, delikatnym i przyprawiającym o gęsią skórkę uśmieszkiem.