Czwarty sezon Zakazanego imperium we wrześniu zadebiutował  w Stanach Zjednoczonych, a od niedawna jest także emitowany w Polsce. Kolejne odcinki można oglądać na antenie HBO w każdy poniedziałek o 22.30.

JEFFREY WRIGHT: O, jesteś z Polski. "Dziękuję", "Jak sze masz?".

KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: Dobrze, ale w odwrotnej kolejności.

- Aha, muszę zapamiętać.

Pana postać wydaje się naprawdę przerażająca. Wreszcie Steve Buscemi znalazł godnego przeciwnika.

- Do tej pory przez popkulturę przewinęło się już wiele rozmaitych postaci gangsterów. A każda dobra fabuła wymaga dobrych antagonistów. Mam nadzieję, że moja postać jest interesująca dla widzów, że może kogoś zafascynować. To człowiek bardzo uprzejmy, ale niespecjalnie miły. Bo porusza się po bardzo niebezpiecznym terenie.

Czy to znaczy, że jest straszniejszy niż np. Al Capone?

- No nie sądzę, żeby rodzice byli szczęśliwy, gdy dziewczyna zaprosi go na obiad.

Czy to prawdziwy doktor?

- Tak, ale nie medycyny. To raczej tytuł natury religijnej. I to nie jest standardowy gangster. Gdy rozmawiałem z Terrym Winterem, twórcą serialu, określił mi go raczej jako szachistę. A to oznacza inne podejście do rzeczywistości. Wciąż bardzo niebezpieczne i pełne przemocy, ale raczej zdominowane przez psychologiczną strategię. To postać, która pragnie posiąść władzę. I zrobi wszystko, by to osiągnąć. Więc będzie się działo.

Przygotowywał się pan jakoś specjalnie do tej roli?

- Niech pomyślę. Wydzwoniłem wszystkich znajomych gangsterów. Pogadaliśmy, ruszyliśmy razem w miasto. Włóczyliśmy się po Nowym Jorku szukając kłopotów...

Nie lubi pan takich pytań?

- Wie pan, bywa, że aktorzy dużo opowiadają o tym, jak specjalnie szykują się do roli. Mówią bardzo interesująco i okazuje się, że jest to znacznie ciekawsze od późniejszych efektów ich pracy. Opowiadają, jak to wychodzili nago nocą na ulicę, by poczuć prawdziwe zimno...

No dobrze, zrozumiałem...

- Co jest świetne w Zakazanym imperium, to fakt, że mamy już za sobą trzy lata wyśmienitej roboty całej ekipy – scenarzystów, scenografów, kostiumologów, reżyserów, świetnych aktorów. I oni przygotowali wszystko za mnie. Stworzyli ten świat, do którego wkroczyłem. Musiałem tylko dotrzymać im kroku. Ja tylko trochę poczytałem o tamtym okresie, o pierwowzorze mojej postaci. Nazywał się Casper Holdstein i był jedną z najważniejszych postaci tzw. "renesansu Harlemu" w latach dwudziestych. To wielki ówczesny filantrop i oszust. Naprawdę fascynująca persona.

Jak Terry Winter dawkuje panu wiedzę o tej roli? Dostaje pan tylko bieżące strony ze scenariusza, czy od początku wie, dokąd to wszystko zdąża? To ciekawe, jak wiele aktor wie, gdy decyduje się zagrać w takim serialu.

- Zaczęło się oczywiście od pierwszego spotkania z Terrym i resztą ekipy producenckiej. Powiedzieli mi kogo/czego potrzebują. Wtedy mój bohater nazywał się inaczej niż obecnie. To był początek pracy nad nowym sezonem. Kiedy zgodziłem się na te rolę, zaczęliśmy ją tak naprawdę wspólnie kształtować. Rozmawialiśmy o tym, jak ta postać ma się zachowywać, jak bardzo ma być inteligentna. O tym, że to słowa będą jego najgroźniejszą bronią. I tak wspólnie wykreowaliśmy tego przepysznego potwora.

Czyli jest pan w sporej części twórcą doktora Narcisse?

- Twórcą? Nie wiem czy aż tak. Ale miałem dużo frajdy w wymyślaniu jego detali. A potem w graniu go przed kamerą.

Czy jego imię ma coś wspólnego z narcyzmem?

- Jasne. To całkowicie słuszne przypuszczenie.

W tak brutalnym serialu aktor dostaje scenariusz kolejnego odcinka i nie wie, czy nie znajdzie tam sceny swojej śmierci. Czy doktor Narcisse jest pewny, że przeżyje ten sezon?

- No przecież nie mogę tego powiedzieć. Ale faktycznie w takiej opowieści wszystko może się zdarzyć i zaglądając do nowych scenariuszy, zawsze jest taki lekki niepokój...

Dziesięć lat temu wystąpił pan w serialu HBO "Anioły w Ameryce". Występ w Zakazanym imperium jest pana powrotem do tej stacji. Co zmieniło się przez te lata?

- HBO przez tę dekadę zmieniło całą telewizyjną kulturę. Sposób kręcenia seriali. W każdej telewizji. Stali się marką najlepszych telewizyjnych opowieści. To znaczy już wcześniej mieli świetną pozycję, ale przez ostatnie lata udowodnili, że ciekawie można opowiedzieć nieomal o wszystkim. O różnych środowiskach, z różnych perspektyw, w różnych nastrojach.

Nie wiem, czy jest w tym jakaś ewolucja, czy po prostu rozwój w ramach tej samej filozofii. Po prostu świetnie mi się tu pracuje.

Wspomniał pan, że przyszedł do wcześniej wykreowanego świata, do zgranej ekipy. Jak pana przyjęto jako tego "nowego" w czwartym sezonie?

- Przez pierwszy tydzień wszyscy mnie tłukli. Całe szczęście ekipa od charakteryzacji potrafiła to wszystko przypudrować. Te siniaki i blizny. Są naprawdę świetni.

A potem było już dobrze. To doborowa ekipa aktorów. Tu nie ma walki pomiędzy rozbuchanymi ego gwiazd. Wszyscy doceniamy możliwość pracy z tak dobrym materiałem, w tak ciekawej produkcji. To świetne chłopaki – Steve Buscemi niespecjalnie przypomina postać, w którą tu się wciela, a Michael Kenneth Williams, tak jak i ja, jest z Brooklynu, więc trzymamy się razem.

Na planie dużo imprezujecie?

- Jest trochę zabawy i śmiechu, ale musimy być bardzo skupieni. Przecież tak naprawdę kręcimy pół pełnometrażowego filmu co dwa, dwa i pół tygodnia. Czasem ledwo się wyrabiamy z przebraniem między scenami. Ale bywa wesoło. I na pewno jest sympatycznie.

Tak sobie myślę, że jest coś ciekawego psychologicznie w takiej pracy aktora. Gdy przed kamerą trzeba wiarygodnie pokazać się jako antagoniści, a po zdjęciach jest się po prostu kumplami. By to się udało, potrzeba naprawdę dużo zaufania. A my mamy do siebie zaufanie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj