Nic tak nie motywuje do zmiany ciała i nawyków jak wielomilionowe kontrakty, które podsuwają aktorom pod nos studia filmowe, najczęściej dorzucając do tego w pakiecie trenera personalnego oraz gażę na dietę, suplementację i wszystko to, co dla normików wydaje się za drogie. Jednak gdy słyszę od osób, które niezbyt dużo wiedzą o fitnessie, diecie albo sportach siłowych, że „oni też by tak potrafili za takie pieniądze”, lekko się uśmiecham. Czy aby na pewno, ziomki? A może tylko tak się wam wydaje? Jest też kolejna kategoria, czyli marudy kanapowe, głoszące, że „oni na pewno nie zrobili tego naturalnie”. Przyjrzyjmy się więc Fabryce Marzeń i Snów z perspektywy kogoś, kto uprawia sporty siłowe od lat, a także interesuje się kinem. A więc – natural czy nie? I czy jest to w ogóle ważne?

Anaboliczne marzenia

Na początku zdefiniujmy sobie, co w ogóle oznacza termin „naturalny”. Jeśli ktoś uważa, że nienaturalnym jest przyjmowanie suplementacji w postaci szejków proteinowych, kreatyny, aminokwasów, witamin, minerałów, środków pochodzenia ziołowego – ten ma wiedzę na temat fitnessu oraz zdrowego stylu życia na poziomie propagandy komunistycznej („nie jedzmy za dużo cytrusów, bo nadmiar witaminy C szkodzi” albo „jajko kurze to sam cholesterol” i inne tego typu bzdury). Wszystkie te rzeczy to po prostu żywność – taka, która wzbogaca nieregularną, nieprzemyślaną i fragmentaryczną dietę. Bez zdrowej miski nic się nowego w ciele nie zadzieje, nie pojawi się żadne nowe włókno w mięśniach, nie zostanie spalony żaden fałdek tłuszczu, siła nie wzrośnie, ścięgna nie staną się mocniejsze, a brzuch nie zniknie. Constans i daremny trud... „Natural” w sportach siłowych, sprawnościowych i sylwetkowych to zjawisko o bardzo sprecyzowanym znaczeniu. To ktoś, kto nie używa zakazanej w obiegu rynkowym (w większości państw) farmakologii. Mowa tutaj o sterydach anabolicznych, środkach zwanych potocznie – dopingiem. O ile branża sportowa w rozumieniu „rywalizacyjnym” oraz olimpijskim już dawno zajęła się badaniami wykrywającymi substancje pozwalające zwiększyć masę mięśniową oraz siłę, to u zawodników sportów sylwetkowych nie jest to takie przejrzyste. A w Hollywood tym bardziej. Tam i tam liczą się bowiem wizualne efekty.

Austriacki dąb i Rambo z hormonem wzrostu

fot. materiały prasowe
Taki na przykład Arnold Schwarzenegger przyznawał się wielokrotnie do tego, że przez lata używał sterydów anabolicznych, aby wygrywać zawody Mr Olympia. Zresztą jak większość jego kolegów z tamtych lat. Oczywiście w celach przestrzeżenia nowej generacji kulturystów i aktorów Arnie dopowiada, że to właśnie one są odpowiedzialne za kilkukrotną operację jego serca. Podobnie Sylvester Stallone, który został złapany z HGH (hormonem wzrostu, odpowiedzialnym między innymi za utrzymanie masy mięśniowej u osób starszych) na lotnisku w Australii w czasie kręcenia czwartej części Rambo. Okazuje się, że HGH bywa w drogich hollywoodzkich klinikach przypisywane jako środek na poprawę jakości muskulatury, libido, snu, wzroku, włosów i skóry. Stallone wypowiada się o tym szczerze, mówiąc, że praca na planie kolejnego Rocky'ego i Rambo była niezwykle wymagająca i obciążająca, a w pewnym wieku trudno jest pozostać wiarygodną gwiazdą kina akcji bez optymalizacji ciała. Ten olbrzym jest przynajmniej szczery. Nie to co inni. Jeszcze od niego więksi.

Człowiek skała, człowiek steryd

fot. materiały prasowe
O tak, The Rock to produkt wręcz idealny – uśmiechnięty, inspirujący. Przywali w twarz złym ludziom, a gdy jakaś mała księżniczka płacze, to może liczyć na przytulaska od wujaszka Dwayne'a. Aktor od dawna nie występuje w niczym, co nie jest oznaczone kategorią wiekową dla trzynastolatków, więc z tak zaprogramowaną karierą trudno wrócić do dawnej szczerości. W starych wywiadach wspominał o tym, że szpryca i tabletki dopingowe są normą we wrestlingu, inaczej ciała zawodników nie wytrzymałyby tych wszystkich markowanych kopnięć, skoków, wybić. Dzisiaj mamy już innego The Rocka, pokazującego nam ciężką pracę nad swoją fizycznością, relacjonującego mordercze sesje treningowe, zresztą dla zwykłych ludzi zbyt obciążające, dlatego nie warto inspirować się tym, co aktor robi w tej swojej garażowej siłowni. Czasami połaskocze oczy tak zwanym „cheat mealem”. Chłop taki jak my. Pracuje w pocie czoła, wypije tequilę (sygnowaną swoim nazwiskiem, a jakże), uśmiechnie się do fanów, a czasami poje sobie dokładnie takich samych cukrowych śmieci. Z tym że... to wszystko bullshit. Te epickie instagramowe posiłki stworzone z kilkudziesięciu rolek sushi, gofrów, litrów syropu klonowego to najprawdopodobniej tylko nagroda za morderczą ilość spalonych kalorii, prawie nieustanny okres liczenia makro oraz zakończony cykl sterydowy. Nie zrozumcie mnie źle – wszystko, co The Rock osiągnął, począwszy od monstrualnej ilości projektów, skończywszy na inspirujących treningach, buduje obraz kogoś naprawdę zaangażowanego w samorozwój i bardzo pracowitego, bo sterydy nie dźwigają przecież ciężarów za człowieka same. Jednakże bardzo trudno jest utrzymywać tak znaczącą masę mięśniową w tym wieku. The Rock skończył przecież pięćdziesiątkę. Gdzieś między tym sieciowym lansem a talerzami naleśników mogłaby powrócić dawna szczerość, która uchyliłaby rąbka tajemnicy dotyczącej prawdziwej, rygorystycznej diety i być może farmakologii, już bez tej całej cenzury wizerunkowej studiów filmowych.

Thor Grzbietoobszerny oraz Kingo Sterydożerny

fot. Instagram/Centr
W sieci wrze i to mocno. Thor pokazał goły tyłek w najnowszym zwiastunie kolejnych swoich przygód. I choć jest on póki co wypikselowany, to znowu uruchomił nudną już dyskusję na temat sylwetki Chrisa Hemswortha. Jak wiadomo – aktor kocha trenować na siłowni, wywodzi się z rodziny australijskich surferów, a początki jego kariery związane są z wizerunkiem wysokiego, przystojnego mięśniaka. Bicepsy nigdy nie były dla niego wyłącznie nabytym kostiumem, ale stylem życia, bo to człowiek lubiący aktywność. W jednym z wywiadów aktor wyznał, że irytuje go nieco fakt, że deprecjonowane jest poświęcenie tych aktorów, którzy na potrzeby danej roli przybyczyli, kiedy chwali się tych, którzy robią o wiele bardziej szkodliwe rzeczy dla ciała, czyli ekspresowe tycie oraz chudnięcie. Hemsworth kolejny raz udowodnił, że tężyzna fizyczna to u niego rzecz przemyślana, wszak pomysłem na nową część Thora jest wątek, w którym bóg piorunów buduje najlepszą formę życia (inna sprawa, że aktor w tym samym czasie przygotowywał się do roli w biopicu Hulka Hogana). Ale czy Thor doszedł do tego naturalnie? Są ludzie, którzy niezbyt chcą w to uwierzyć. Bardzo trudno jest oceniać pod kątem sylwetkowym tak zwanych „genetyków”, czyli ludzi z wyraźnymi predyspozycjami do sportów siłowych. Rzeczywiście zastanawia to, jak szybko udało mu się odblokować kolejne szczyty swoich możliwości (kto podrzuca żelazo, ten wie, jak często natrafia się na ściany w rozwoju, szczególnie gdy trenuje się wiele lat). Jedno jest pewne – na pewno nie wzniósł się na ten pułap wyłącznie dzięki promowanej przez siebie aplikacji CentrFit, która obiecuje, że zbuduje nam sylwetkę wikinga, a składa się z ćwiczeń i diet, które potrafią rozbawić niejednego średnio zaawansowanego sportowca. Kilka podskoków, pajacyków i owocowe smoothie po treningu ze szczyptą białka serwatkowego to za mało, aby doszło do takiej hipertrofii mięśniowej.
Ale czy Thor doszedł do tego naturalnie? Są ludzie, którzy niezbyt chcą w to uwierzyć.
Sprawa ma się inaczej z aktorem Kumailem Nanjiani z filmu Eternals, któremu trener personalny doradził chyba za dużą dawkę sterydów.  Aktor, chcąc dobiec do poziomu zbliżonego do tych wszelkich metamorfoz pokroju Chrisa Evansa i Hemswortha, zapomniał, że hormon wzrostu wpływa również na... rysy twarzy. I nie chodzi nawet o to, że z typu budowy nerdo-skinny fat (ktoś niby otyły, ale ze szczupłymi ramionami oraz wąskimi barkami, typ sylwetki sugerujący problemy hormonalne i siedzący tryb życia) przemienił się w mięsisty posąg, a raczej o to, że układ mięśniowo-kostny jego twarzy nieco za szybko przemorfował się w coś jedynie mgliście przypominającego dawne oblicze.

Dłuto i zmiany kulturowe

Warner Bros.
Hollywood i trenerzy personalni gwiazd mogliby w końcu przyznać, że czasami te metamorfozy przyśpieszane są za pomocą metod, którymi nie warto chwalić się w magazynach fitnessowych. Oczywiście, Fabryka Snów narzuca te nierealne standardy dotyczące ciała, ale nie zapominajmy, że fani również to robią – większość filmów, które wymagają od aktora metamorfozy, to przecież ekranizacje komiksów, czyli współczesnych mitologii o pięknych, dobrych i potężnych. Farmakologia czy nie – być może to właśnie kino i fitness uratowały zdrowie takiego Chrisa Pratta (który nie ukrywał, że pod względem konsumowanego żarcia zabrnął w bardzo nieprzyjemne miejsce pełne chipsów, makaronów i piwa, zanim zdefiniował swoją karierę na nowo) czy Ethana Suplee (grającego absolutnie każdą otyłą postać z młodzieżowego kina końcówki lat 90.), dla których kulturystyka stała się jedyną działającą metodą na redukcję wagi i ochronę układu kostnego. Gdzieś obok tych wojowników biega chociażby Jason Mamoa, który lubi dryfować pomiędzy formą życia a ciałkiem tatuśka z brzuszkiem, za co oberwało mu się od toksycznych „fanów” uważających, że Aquaman musi być zawsze w formie. Widać, że aktor, zabierając się za samodzielnie ułożone treningi, łączy zarówno elementy sportu funkcjonalnego (wspinaczka po ściankach), jak i boksu oraz klasycznego dźwigania ciężarów. Trzeba przyznać, że nawet w szczytowej formie wyglądał jak ktoś silny, zdrowy i jednocześnie naturalnie zbudowany. Natomiast sylwetka ostatniego Batmana, czyli Roberta Pattinsona, miała według pierwszych wywiadów przypominać kogoś, komu można dorównać. Mimo mniejszych gabarytów niż koledzy z Marvela to wciąż robiący wrażenie, szczupły i umięśniony look superherosa. Umówmy się, jeśli ciało któregokolwiek bohatera miałoby wyglądać jak coś przesuniętego do granic ludzkiej funkcjonalności, to właśnie Batmana, ale miło też widzieć jego „mniejszą” odmianę na ekranie. Skoro więc Hollywood jest pełne trenerów prowadzących swoich aktorów drogą na skróty, to czy warto dążyć do poprawy swojej formy, zdrowia i „mentalu” za pomocą regularnych ćwiczeń? Owszem. Żaden środek farmakologiczny nie jest magiczną pigułką, która sprawi, że to wszystko będzie zupełnie łatwe, a opór buduje zmiany. Warto dążyć wcale nie do określonych ideałów, ale własnych, jasno sprecyzowanych celów. Mniej bolące plecy? Zmiana nawyków żywieniowych? Lepszy sen, większa odporność, przyjemniejszy seks? Albo po prostu – redukcja wagi? Ależ proszę. Arnold Schwarzenegger usłyszał kiedyś od jednego z widzów swojego pokazu kulturystycznego, że to, co ze sobą zrobił, nie wygląda estetycznie. „Nigdy nie chciałbym wyglądać tak jak ty” – usłyszał od mężczyzny. Co na to Austriak? Spojrzał na niego i rzekł z rozbawieniem: „spokojnie, nigdy nawet nie będziesz miał takiej szansy”. Bo ciało jest jego wyborem, podobnie jak ciężka praca. A ona jak wiadomo – nie jest dla każdego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj