Stanisław Mąderek jest polskim reżyserem, scenarzystą, kompozytorem i aktorem filmowym. Rozmawialiśmy z nim podczas konferencji Artbuzz w Krakowie, gdzie był jednym z gości specjalnych.

DAWID RYDZEK: Pierwsze "Stars in Black" dziś jest niemalże historią starożytną.

STANISŁAW MĄDEREK: Pierwsze "Stars in Black" to był w ogóle samouczek. To nie był żaden film, żaden projekt, który miał w planie znalezienie się w Internecie, znaleźć się gdziekolwiek właściwie. Pierwotnie to było po prostu kilka czy kilkanaście ujęć, które ja planowałem wykonać jako próbki możliwości oprogramowania, które wtedy kupiłem. Jak je włączyłem i wziąłem do ręki instrukcję do niego, zrobiłem wielkie oczy. Powiedziałem sobie, że w ten sposób nie dam rady. Stwierdziłem, że jedyną droga do opanowania 3D Studio Maxa będzie po prostu opanowanie go w praktyce. Wymyśliłem sobie jedno ujęcie, które chciałem zrobić do jakiegoś hipotetycznego filmu. Na tamtym etapie nic nie planowałem, po prostu chciałem spróbować samemu zrobić podobne ujęcie do tego, które widziałem w jakimś filmie. I kombinowałem, żeby mi się udało.

Na czym się wtedy pracowało?

- Pamiętam, że miałem komputer z procesorem 386, jakieś 16 MB RAM. Pierwsze ujęcie, które sobie wymyśliłem, szło strasznie wolno. Karta graficzna zupełnie nie dawała rady, nawet głupie odświeżanie ekranu zajmowało mu dobrą chwilę. Zmieniałem jedno ustawienie i szedłem zrobić sobie kawy albo coś do jedzenia. Pamiętam szczególnie jedno z początkowych ujęć: scena, w której samochodzik wlatuje do hangaru i tam pojawiają się szturmowcy. Jak pokazało mi, że czas renderowania szacuje się na tydzień, a ujęcie trwało 3 sekundy, to sobie odpuściłem. Trzeba było sprawić sobie nowy komputer, a dopiero potem się bawić dalej. Na nowym sprzęcie wróciłem do bawienia się w kręcenie, zrobiłem jeszcze ze trzy czy cztery scenki. W sumie powstało jakieś dwanaście różnych ujęć powyciąganych z przeróżnych filmów. Poszedłem z nimi do kolegów, którzy zajmowali się wynajmem sprzętu na potrzeby produkcji reklamowych i telewizyjnych. Pokazałem im to. Byli w szoku.

Takie dobre?

- Wtedy w ogóle to było coś, bo takich rzeczy nikt nie robił. Po pierwsze, nie miał na czym, po drugie, tworzenie efektów na komputerze było rzeczą zupełnie niespotykaną i traktowano to w tamtych czasach jako wiedzą tajemną. Później dopiero się dowiedziałem, że już w tym czasie Tomek Bagiński pracował nad "Katedrą" - to był faktycznie wielki szok dla wszystkich, bo wartość artystyczna i jakość techniczna były naprawdę niesamowite. Ja wtedy uczyłem się jedynie obsługi programu i nigdy w życiu się tym jakoś szerzej się nie zajmowałem. Nie miałem ambicji, żeby się nazywać artystą, byłem raczej prostym filmowcem. Animacja komputerowa i efekty specjalne były dla mnie rzeczami zupełnie nowymi. Podobnie dla moich kolegów, którzy właśnie nie mogli uwierzyć, że coś takiego zrobiłem. Doradzili mi, żebym zrobił z tego jakieś demo, które będę pokazywał klientom. Ponieważ miałem ujęcia wyrwane z kontekstu, pomyślałem, że można złożyć je w coś, co miałoby formę zwiastuna filmowego. Wymyśliłem więc tę postać mistrza w kapturze, który wypełniał luki miedzy kolejnymi ujęciami. Dograliśmy jeszcze jakieś detale, żeby wyglądało to na mniej więcej zgraną całość… i tak powstało moje demo w postaci parodii zwiastuna filmowego. Nie zwiastuna filmu, co wszyscy mylili.

Co na to demo pracodawcy?

- Bardzo im się to podobało, ale jak mówię – to były zupełnie inne czasy. Miałem ten filmik na kasetach VHS, nie było wtedy jeszcze w powszechnym użytku płyt. Różnie było też z urządzeniami do odtwarzania. Pamiętam, że w jednej firmie, która była akurat kliniką leczenia niepłodności, oglądaliśmy tę prezentację i inne próbki w… gabinecie do pozyskiwania materiału genetycznego, jeśli wie Pan, co mam na myśli. Wymieniliśmy w magnetowidzie te kasety, które były tam włożone, na moje. W międzyczasie zacząłem też dostawać jakieś maile i to z całego świata. Najciekawszy był chyba po węgiersku.

Zdaje się, że były w "Stars in Black" dodane angielskie napisy.

- Ale to już w późniejszej wersji, na początku było tylko po polsku. Potem widziałem nawet, że ktoś rosyjskie napisy zrobił. Coś niesamowitego, zaczęło to żyć własnym życiem. Nie wiedziałem, skąd te wszystkie maile, zacznijmy od tego. Potem się okazało, że moi koledzy wrzucili to demo na jakiś serwer na polibudzie. W każdym razie filmik bardzo szybko rozszedł się po Internecie. Popularność zawdzięczał licznym nawiązaniom do innych filmów, które były wtedy na czasie, oraz temu, że takich niezależnych projektów było naprawdę niewiele. Nikt sobie nie wyobrażał, że coś takiego można zrobić w takich warunkach.

Potem przyszła kolej na "Zemstę Staszka", która zrobiła podobną karierę.

- "Zemsta Staszka" była filmem zrobiony w ramach warsztatów. Zrobiliśmy to w dwie godziny, czy tam w dwie i pół. Poza jedną scenką wszystko nakręciliśmy w jednym miejscu. Wszystko miało miejsce w klasie – bo to była szkoła podstawowa – w której mieliśmy warsztaty. Uczestnicy przechodzili raz na jedną stronę, raz na drugą i tylko obracaliśmy kamerę, żeby stworzyć wrażenie, że to są inne pomieszczenia. Bluebox, który wykorzystaliśmy, był szpitalną zasłonką przyniesioną przez matkę jednego z uczestników. Niektóre ujęcia doświetlaliśmy bombką choinkową, a całość nagrywaliśmy na jakiejś małej, zupełnie amatorskiej kamerze. Niemniej wyszło z tego coś śmiesznego, a w takich filmach chyba o to głównie chodzi.

A teraz czeka nas drugie "Stars in Black".

- Wracam w pewnym sensie do tego swojego pierwszego projektu. Robimy pełnometrażowy film pt. "Gwiazdy w czerni". Ostatnio znowu było głośno o projekcie, gdy pojawiła się możliwość dofinansowania go przez portal wspieramkulture.pl. Z tym akurat nie do końca poszło. Dla mnie od początku w tej akcji przede wszystkim chodziło o wydźwięk marketingowy, o promocję. Ja już ten film robię parę ładnych lat. I to zaczęło być problemem. Tak długo robię już ten film, że ludzie zaczęli myśleć, że ja zapomniałem o tym projekcie i nic z tego nie będzie. I właśnie żeby pokazać, że jednak robię, że wciąż walczę, zdecydowałem się wziąć udział w tej akcji. Ona nie przyniosła żadnego skutku w wymiarze finansowym. Jeśli wymagana suma się nie zbierze, to pieniądze wracają do ludzi i tak też się stało. Zebranie tej kwoty było po prostu mało realne. Byłem natomiast w pierwszej piątce wśród najpopularniejszych projektów. To było dla mnie też zastrzykiem motywacji. Dzięki temu wreszcie znów zainteresowały się tym media, bo ja już nie mogłem znowu zadzwonić do ludzi i mówić "robię film, może zrobicie materiał?". To już był przecież któryś rok pracy nad nim. Ta akcja na wspieramkulture.pl była pretekstem do kolejnego zaangażowania w projekt mediów, co się doskonale udało. O filmie było głośno w prasie, radiu i telewizji.

Nie udało się zebrać pieniędzy na wspieramkulture.pl, to skąd są pieniądze na kolejny etap prac nad filmem?

- Te pieniądze, których nie zdobyłem na wspieramkulture.pl, ja tak czy inaczej zarobię pracując na przykład przy reklamach. Poza tym, żeby ukończyć ten film niesłychanie poszerzyłem swój wachlarz. Już nie tylko robię filmy, zajmuje się też reżyserią rozgrywki w grach komputerowych, kręcę w technice motion capture, gram też w tych mo-capach. Tworzę nawet muzykę do gier, zrobiłem już kilka takich ścieżek dźwiękowych. Zająłem się też reżyserią dla innych firm, nie tylko swoich projektów. Do tego dochodzą wykłady na uczelniach, zawsze to dodatkowe parę groszy. I tak ciułam na ten swój film.

No to jak to jest, że taki człowiek orkiestra kręci od tylu lat jeden i ten sam film.

- Zaczynając pracę nad nim miałem bardzo silną pozycję na rynku. Miałem dużo odłożonych środków, bo już od dawna zbierałem na ten film fundusze. Miałem też na tapecie zlecenia, które dadzą mi środki na późniejsze prace. Trafiłem jednak na moment, w którym rynek eksplodował i podobnych firm zaczęło się pojawiać masę. Ja skupiłem się na robieniu "Gwiazd w czerni" i okazało się, że wypadłem z rynku. Wszyscy moi dotychczasowi klienci uderzyli do innych, bo okazało się, że jest więcej ludzi, którzy zajmują się takimi rzeczami, robią to na większej liczbie komputerów, robią to szybciej i – nie ukrywam – lepiej. Środki, które miałem odłożone, skończyły się i nagle okazało się, że ani nie mam nowych zleceń, ani pieniędzy, żeby kontynuować projekt. Musiałem wrócić do normalnej pracy, co było bardzo trudne. Po jakimś czasie na szczęście udało się, pomogło też wspomniane poszerzenie wachlarza swoich możliwości. Powoli zacząłem wychodzić na prostą.

Jakie są plany na przyszłość wobec "Gwiazd w czerni"? Będzie można film zobaczyć w kinach czy może tylko na DVD?

- W moim przekonaniu film zaistnieje naprawdę tylko jeśli pojawi się w kinach. Stąd taki jest oczywiście plan. Nie wiem jeszcze, w jakiej to będzie formie, są różne możliwości. Rozpatrywałem nawet taką totalnie hardcore’ową - kupię dobrej jakości rzutnik i będę jeździł z nim, wynajmował sale i rzucał hasło: dziś tu i tu Staszek pokazuje "Gwiazdy w czerni". Naturalnie jednak najbardziej korzystna to znalezienie dystrybutora, którego stać na normalną promocję filmu, rozplakatowanie wszystkiego, rozpowszechnienie kopii. Prowadziłem już rozmowy z paroma dystrybutorami, ale to wszystko było, kiedy miałem film strasznie rozgrzebany, daleki od ukończenia. Zwykle oczywiście zaczyna się od rozmowy z dystrybutorem, ale ponieważ wszyscy robili wielkie oczy, jak usłyszeli, że to science fiction, sprawa wymaga innego podejścia. Najpierw muszę jeszcze nad filmem nieco popracować i pokazywać wersję bliższą finalnej.

Dystrybutorzy nie lubią polskiego science fiction, bo się nie sprzedaje.

- U nas to tylko komedie romantyczne, filmy o wojnie albo ekranizacje szkolnych lektur. Nic poza tym nas nie interesuje, na nic innego ludzie nie pójdą. Pojawiła się dla mnie w jednym momencie iskierka nadziei, kiedy w jednej z dużych polskich firm niedawno otwarto dział zajmujący się dystrybucją kinową. Pracował tam człowiek, który znał się na tworzeniu filmów, a więc mogłem mu pokazać film w wersji roboczej. Już zmontowany, ale jeszcze bez obróbki, bez ukończonej postprodukcji. Okazało się, że niestety, gdy tam pojechałem po raz pierwszy, tego człowieka nie było w pracy, a gdy pojechałem po raz drugi, już tam nie pracował. Sprawa utknęła w miejscu, bo nie mogę komuś, kto się nie zna na produkcji filmowej, pokazać "Gwiazd w czerni" w takiej wersji, jakiej one są teraz. Ta osoba pomyśli, że tak ten film będzie wyglądał ostatecznie i na zawsze stracę szansę na załatwienie czegokolwiek.

Jaki film ma budżet?

- Nie jestem w stanie go dokładnie określić, bo ta produkcja ciągnie się przecież już od dawien dawna, ale wiem, że wydałem na nią już ponad półtora miliona złotych. Do ukończenia potrzebuje jeszcze jakieś 300 tysięcy.

Jest szansa, że film się zwróci?

- W branży filmowej 1,5 mln złotych to nie jest specjalnie dużo. Może nie zwróci się od razu, ale w pewnym momencie tak. Film zarobi na siebie, bo ludzie pójdą z ciekawości. I to nie tylko ci, którzy czekają na niego od dawna, ale nawet i ci moi hejterzy, których też mam naturalnie, jak każdy. To będzie coś nowego, coś, co ludzie będą chcieli zobaczyć.

Druga część wywiadu o tym, czemu w Polsce nie kręci się filmów science fiction i o rozwoju efektów specjalnych w ciągu ostatnich lat, już za dwa tygodnie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj