Super Mario Bros. z 1993 roku to film pełen sprzeczności. Jego kulisy są o wiele ciekawsze niż sama fabuła. Przyznam, że obecnie trudno jest mi przełknąć jego ponowny seans. Mam jednak świadomość, że przez wielu jest uważany za dobry i kultowy. Muszę to zaakceptować. W końcu każdy z nas lubi jakieś złe, ale popularne filmy, które dostarczają tego mistycznego "czegoś". I dobrze! Ze wszystkiego można czerpać przyjemność. Mimo wątpliwej w moich oczach jakości trudno odmówić tej produkcji uroku oraz tego, że zajmuje ważne miejsce w popkulturze. W końcu to pierwszy aktorski film oparty na grze!  "Koszmar" to słowo, które wielokrotnie nasuwało mi się podczas seansu. Sam początek jest tak siermiężnie napisany i zrealizowany, że trudno przez niego przebrnąć. Tyle w tym reżyserskiej niefrasobliwości! Ta produkcja to przykład tego, jak nie powinno się kręcić filmów. Najgorzej, że nawet ekspozycja postaci jest nieciekawa. Ani Mario, ani Luigi, ani Daisy nie wypadają przynajmniej poprawnie. Nie mają ani, osobowości, ani charakteru, ani czegoś wychodzącego ponad stereotyp. John Leguizamo wydaje się zagubiony, a Bob Hoskins nadrabia wszystko swoją charyzmą. Biorąc pod uwagę to, jak często słowo "koszmar" przewija się w opowieściach z planu, nie jestem zdziwiony, że nikomu się nie chciało w tym uczestniczyć. Legenda głosi, że Leguizamo i Hoskins ciągle pili alkohol, by jakoś przetrwać ten okres, bo współpraca z duetem reżyserów była fatalna. Nic dobrego też nie można powiedzieć o Koopie granym przez Denisa Hoopera, który jest złoczyńcą nudnym i kreskówkowym. Zbyt wiele w tym rzeczy umownych – na czele z wątkiem romantycznym Daisy i Luigiego, który nie ma absolutnie żadnego sensu. Jeśli postacie nie dostarczają nam emocji, to fabuła i akcja powinny to nadrabiać. A jednym z głównych grzechów Super Mario Bros. jest przeraźliwa nuda. Gdyby na ekranie działo się więcej, można byłoby przymknąć oko na niedociągnięcia. Trzeba jednak przyznać, że pod kątem technicznym film ma klimat, urok i całkiem niezłe praktyczne efekty specjalne. Goombasy nadal bawią, a miasto z innego wymiaru wygląda jak żywcem wyjęte z wizji Tima Burtona. Twórcy chcieli osiągnąć coś na poziomie miksu Batmana Burtona z Pogromcami duchów. Miało być rozrywkowo, familijnie, ale też poważnie i mrocznie. Niestety czuć tu starcie różnych wizji, które nie są w stanie wybrzmieć. Produkcja momentami wydaje się zbyt straszna dla małych dzieci, ale jednocześnie film jest często głupkowaty i przepełniony nietrafionymi gagami. Biorąc pod uwagę historię o tym, jak producent Roland Joffe ingerował w cały proces twórczy, trudno się dziwić. Okazało się, że producent w ostatniej chwili wprowadził duże zmiany w scenariuszu. Tak duże, że ani reżyserzy, ani obsada nie dostali tego, na co godzili się przy podpisywaniu kontraktów. A powodem tych zmian była umowa z Disneyem, który został dystrybutorem i zażądał, by film był bardziej familijny. Problem był taki, że wcale tego nie planowano. Gdyby nie te zmiany, mogłoby wyjść z tego coś lepszego – a przynajmniej coś spójniejszego. Niestety jest bardzo chaotycznie.
fot. materiały prasowe
Interesujące jest to, że gdy firma Nintendo sprzedała prawa do Super Mario Bros., kompletnie nie interesowała się, co Hollywood z tym zrobi. Nie chciała w ogóle ingerować w proces twórczy, a wręcz zachęcała do eksperymentowania. Stąd ta cała wizja, która czasem wydaje się fajna, a czasem pozbawiona sensu. Czemu dinozaury wyglądają jak ludzie po ewolucji? To nie trzyma się kupy! I w ogóle nie zostaje wyjaśnione. Twórcy za mocno skupili się na metaforach, zamiast wierniej podejść do kształtowania historii, bohaterów i całego świata przedstawionego. Dostajemy między innymi króla, który został grzybem, co stanowi metaforyczne wyjaśnienie tego, dlaczego grzybki były pomocne w grze. Z jednej strony film miał potencjał, bo nie odtwarzał gry, a się nią inspirował i dawał coś więcej. Z drugiej strony – na ekranie nie widzimy niczego, co znamy z gier. A przecież produkcja miała sprzedawać się dzięki popularności gry, z którą ostatecznie ma niewiele wspólnego. Chyba już lepszym wyjściem byłoby oparcie tego tytułu na scenariuszu zdobywcy Oscara – Barry'ego Morrowa. Był to poważny dramat o wyprawie braci, utrzymany w stylu tego, co widzieliśmy w Rain Manie. Ten film był przełomowy pod kątem efektów specjalnych (wprowadzono rozwiązania, które są wykorzystywane do dziś), ale trudno powiedzieć, że wizualnie broni się w dzisiejszych czasach. Choć widać, że twórcy starali się nadać mu ponadczasowy klimat, to jednak przy Parku Jurajskim z tego samego roku wypada blado – po prostu są jak niebo i ziemia. To wygląda jak coś z kompletnie innej epoki. I to pomimo dobrej pracy scenografów i speców od praktycznych efektów specjalnych. Niestety czuć, że strona wizualna została zmarnowana przez kiepską realizację. Reżyserzy, których Bob Hoskins w jednym z wywiadów nazwał idiotami, kompletnie polegli na poziomie filmowego rzemiosła. Gdyby na stołku reżyserskim zasiadł ktoś z talentem i dobrymi pomysłami, to nawet pomimo fatalnego scenariusza moglibyśmy dostać perełkę – produkcję wartą miana kultowej. A tak to trudno mi zrozumieć ten status.  To nie jest rozrywka na poziomie choćby przyzwoitym. Nie ma w tym emocji, a niektóre sceny są realizacyjnie i scenariuszowo tak krindżowe, że aż głowa boli. Być może Super Mario Bros. to taka gra, która nie powinna być ekranizowana w formie filmu aktorskiego. Za dużo tu charakterystycznych, bajkowych elementów, które w wersji eksperymentalnej – a tym jest Super Mario Bros. z 1993 roku – po prostu się nie sprawdzają. 26 maja  na ekrany polskich kin wchodzi animowany Super Mario Bros. Film., który może pochwalić się gigantycznym sukcesem i rekordową popularnością. Niech więc aktorski film pozostanie jedynie ciekawostką i przykładem tego, jak problemy za kulisami mogą doprowadzić do koszmarnego efektu.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj