W pierścieniu ognia to druga - po Igrzyskach śmierci - część filmowego cyklu o Katniss Everdeen. Film na podstawie powieści Suzanne Collins właśnie trafia do polskich kin.

KAMIL ŚMIAŁKOWSKI: Jak to jest przejąć reżyserię tak wielkiego projektu?

FRANCIS LAWRENCE: Świetnie, to wielka przygoda. Zadzwonili do mnie w czwartek, zaprosili na spotkanie. Książki znałem już wcześniej, pierwszy film podobał mi się. Przez weekend przeczytałem raz jeszcze W pierścieniu ognia. Niby pierwszy film ustawił już historię, obsadzono główne postacie, ale i tak uważałem, że jest tu jeszcze mnóstwo fajnej roboty, mnóstwo świata do wykreowania. To przecież zupełnie inna historia o wielkich zmianach, jakie muszą przejść bohaterowie. To mnie zainteresowało najbardziej.

Naprawdę tak dużo się zmienia?

Wszystko się zmienia – od pory roku do postaw bohaterów. To, co Katniss przeżyła w pierwszych Igrzyskach, zmieniło jej podejście do życia. A dalej jest jeszcze mroczniej. Przecież zbliżamy się do wielkiej wojny.

Gdy dołączył pan do projektu, istniał już scenariusz filmu?

Podpisałem umowę, w której było, że adaptujemy książkę. Coś tam wcześniej istniało, ale mnie interesowała książka. Zaraz po podpisaniu umowy poleciałem do Nowego Jorku, by spotkać się z Suzanne Collins. Odbyliśmy długą "burzę mózgów", by znaleźć klucz do filmowego opowiedzenia tej fabuły. Analizowaliśmy każdą postać, przywiozłem swoje notatki, jakie robiłem podczas czytania, wymyślaliśmy rozwiązania wizualne. To były trzy dni po 8-10 godzin narad i dyskusji. A potem przekazaliśmy wnioski scenarzystom, którzy wzięli się do roboty.

Każdą zmianę w stosunku do książki Suzanne Collins musiała zaakceptować?

Towarzyszyła nam na wszystkich etapach pracy, więc wychodziło to dość naturalnie. Zabawne (i pokazujące, jak świadoma medium jest Suzanne) było to, że gdy wszystko nam się naprawdę mocno rozrastało, to ona właśnie miała największą świadomość, że trzeba inaczej. Chociażby w scenach z Plutarchem Heavensbee. Czy całe przygotowania do igrzysk – wiadomo, że będą, wiadomo, że uczestnicy muszą trenować. Trzeba to pokazać tak, by się nie powtarzać z poprzednim filmem. Suzanne sama nazwała ten fragment "kinematograficzną strefą śmierci".

Jak pan sądzi, skąd bierze się kinowy sukces jednych serii przeznaczonych dla nastoletnich widzów, a porażka innych?

Mogę tylko zgadywać, ale myślę, że w dużej mierze to kwestia materiału, na którym się pracuje. Książek. Suzanne Collins miała pomysł – chciała napisać o konsekwencjach wojny. Większość autorów chyba niekoniecznie ma od razu jakiś pomysł. Oni raczej tworzą świat, jaki im się podoba, a potem wymyślają w nim fabułę. Sympatyczną. Tymczasem młodzi ludzie chcą czytać o ideach. Suzanne potraktowała ich po prostu jak dorosłych. Myślę, że dlatego też jej powieści czyta sporo dorosłych, Igrzyska śmierci przebiły się do dorosłego obiegu książek. Bo są o czymś. A także opowiadają o fascynującym świecie, są zapełnione ciekawymi, wiarygodnymi postaciami, które są niedoskonałe, zmieniają się, ewoluują.

Poza tym lubię jej styl, bo pozwala identyfikować się w trakcie czytania z każdym z bohaterów. To rzadkie.

No a kiedy powstał pierwszy film, był na miarę tej powieści i przede wszystkim obsadzono w nim Jennifer, która jest fenomenalną aktorką. Reszta obsady stara się jej dorównać.

Katniss bardzo różni się od bohaterek, do których od dekad przyzwyczaja nas popkultura. To nie jest disneyowska księżniczka.

I w tym jej siła. Ona tu musi cały czas myśleć o przetrwaniu. W tej opowieści tak naprawdę nie ma czasu na romans. Po prostu są inne, ważniejsze zajęcia. Musieliśmy uważać, nie tylko podczas kręcenia, ale również podczas całej promocji, by nie iść w tę stronę. To nie jest historia miłosna.

Nawet w scenie z pocałunkiem bardziej chodzi o przyjaźń, o chwilę wytchnienia w przerażającej sytuacji, niż o szukanie związku.

Czy chciałby pan coś zmienić w pierwszym filmie?

Nie, to był dobry film. A poza tym mogłem swoją opowieść pokazać trochę inaczej. Bo ten świat też się zmienia. Stolica ma wiele obliczy, mogliśmy pokazać ją z innej strony. Skoro to rocznicowe Igrzyska, to nic dziwnego, że mamy nową scenografię, nowe budynki, nową arenę. Doszły nowe postacie, z których obsady jestem bardzo zadowolony.

Łatwo było namówić do tego filmu Phillipa Seymoura Hoffmana?

Łatwiej niż przypuszczałem. Nie miałem pojęcia, czy taki film go zainteresuje. Wiedziałem, że spodoba mu się obsada – bo jest świetna. Ale nie wiedziałem, co powie o fabule. Gdy się spotkaliśmy, właśnie kończył grać w "Śmierci komiwojażera" na Broadwayu i był wolny. I zmęczony. Porozmawialiśmy, nigdy nie słyszał o tych książkach, ale przeczytał je, obejrzał film i dalej poszło już z górki. Spodobało mu się.

Czy pana duże doświadczenie w kręceniu teledysków miało jakiś wpływ na ten film?

Faktycznie nakręciłem tego sporo i lubiłem to robić. Choć nigdy nie zamierzałem, od początku myślałem o kręceniu filmów. Ale teledyski mnóstwo mnie nauczyły. O efektach, o zdjęciach, o współpracy z osobowościami – to niełatwa robota. Z pewnością dały mi one dzisiejszą pewność w operowaniu obrazem. Łatwiej mogę skupić się na innych aspektach pracy. Ale nie sądzę, by wpłynęły na mój styl.

Nie boi się pan takiego zakończenia filmu? To dość gwałtowne urwanie fabuły. Jak w serialu telewizyjnym.

Nie, nie boję się. Z prostego powodu: skończyłem tak samo jak w książce. Tam mi się to podobało i myślę, że tu też zadziała. Jestem wielkim fanem Breaking Bad (jak większość), a oni tak właśnie urywali fabułę. Tak kończyli odcinki. Myślę, że i u nas to się sprawdzi. Jedyna różnica to to, że w telewizji na ciąg dalszy czekasz tydzień, a u nas rok, ale myślę, że będzie dobrze.

A kiedy podjęto decyzję, że to pan będzie reżyserował następne części?

Zaczęliśmy rozmawiać jeszcze przed zdjęciami do tego filmu. Usłyszałem, żebym się zastanowił. Z jednej strony producenci nie chcieli zmieniać reżysera co film (jak przy Zmierzchu), z drugiej jeszcze nie wiedzieli, jak poradzę sobie za pierwszym razem. Ale przygotowania szły nam dobrze, pracowało nam się razem naprawdę dobrze i w pewnym momencie oficjalnie mi to zaproponowali. Zgodziłem się, studio to klepnęło i robimy dalej.

I wie pan już, jak to wszystko będzie wyglądało?

No tak. Ten film to dopiero przedtakt do wielkich wydarzeń, które nas czekają. W następnym idziemy na wojnę.

Czy oba kolejne filmy kręcicie równocześnie?

Tak. Jesteśmy już po pierwszych kilku tygodniach zdjęć.

A kiedy kończycie?

W czerwcu. Nie licząc oczywiście jakichś późniejszych dokrętek. To mnóstwo pracy. Więcej pewnie będę mógł opowiedzieć, gdy spotkamy się tu znowu w następnym listopadzie.

I znowu pytanie o obsadę. Czy łatwo było zdobyć do następnego filmu Julianne Moore?

Bardzo łatwo. Jest fanką książek, tak jak jej dzieci. Bardzo spodobała jej się postać i świetnie w nią się wciela.

W pierścieniu ognia to pana najdłuższy film. Czy to dobra droga dla blockbusterów? Powinny być coraz dłuższe i dłuższe?

Szczerze mówiąc, wolę krótsze filmy. Tu też wolałbym, by powstał film troszkę krótszy, ale mieliśmy mnóstwo historii do opowiedzenia. To faktycznie był najdłuższy scenariusz, przy którym pracowałem, miał chyba 145 stron. I tyle minut trwa film, nie licząc napisów. Ale po pierwszym montażu mieliśmy trzy godziny. Cieszę się, że nie musiałem wyrzucać za dużo. Mam nadzieję, że dobrze się to ogląda i przy takiej długości wciąż przykuwa uwagę.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj