Ucieczka z Nowego Jorku jest nietypową mieszanką kina akcji, science fiction i westernu. Twórcy dorzucili do tego kotła trzy składniki odpowiedzialne za potencjalny sukces: porwanie prezydenta, miasto jako dżungla i dziarski antybohater z przepaską na oko. John Carpenter zrealizował swój film w 1981 roku, kiedy znajdował się w szczytowym momencie. Zanim Kurt Russell ubrał swoją charakterystyczną skórzaną kurtkę, Carpenter wcześniej zrealizował słynne Halloween i Mgłę, a niedługo po premierze Ucieczki… stworzył słynne Coś. Jest to na pewno twórca, którego nie trzeba przypominać osobom biegającym po nową kasetę VHS do wypożyczalni. Jego filmy były atrakcyjne dla wyjadaczy ejtisowych akcyjniaków, bo działo się w nich sporo, mieliśmy przemoc, nietypowe scenografie i jeszcze raz przemoc. Za to ostatnie często obrywało mu się od krytyków, ale nie da się zaprzeczyć, że w wielu jego filmach czuć miłość do kina, zwłaszcza tego dającego rozrywkę. Carpenter za młodu pożerał wszystko, co związane z ówczesną popkulturą: westerny i science fiction lat pięćdziesiątych, ale też pulpowe komiksy i magazyny z tamtego okresu. Ciągnęło go do kina exploitation, horrorów i wszechobecnego gore, aż wreszcie zaczął też samodzielnie pisać scenariusze, tworząc właśnie Ucieczkę z Nowego Jorku i dając szansę Kurtowi Russelowi na odmienienie swojego aktorskiego wizerunku. Nikt nie widział go w roli twardziela ze względu na zaszufladkowanie go w rolach grzecznych chłopców, ale drzwi do Hollywood zostały otwarte. Po latach można spierać się, czy Carpenter chciał konkurować ze Spielbergiem, jeśli chodzi o letnie hity, ale na pewno nie brak mu w tym okresie twórczości autorskiego sznytu i epatowania tym, co okrutnie atrakcyjne – widmem apokalipsy, nieprzychylnym światem, akcją zdobioną syntezatorową muzyką i barwnymi bohaterami.
Ucieczka z Nowego Jorku uosabia wszystkie te elementy składające się na atrakcyjność widowiska, choć próba czasu ma to do siebie, że pewien archaizm formy jest wyczuwalny i momentami montaż lub podejście do prowadzenia historii napotyka nasz opór, jeśli chodzi o swobodną recepcję. Co ciekawe, już w momencie premiery zarzucano filmowi Carpentera wiele: mało przekonujący miał być Donald Pleasence w roli prezydenta, bo był zbyt miękki jak na głowę państwa w obliczu tak skonstruowanego świata, a także sam antybohater w postaci Snake’a Plisskena, który wyrwany jest ze spaghetti westernów. Nasze pierwsze spotkanie z głównym bohaterem jest faktycznie niekorzystne – małomówny, szorstki. Palenie przez niego papierosa wygląda niczym kolejny performens. Dopiero kolejne minuty spędzone z postacią graną przez Russela sprawiają, że zaczynamy rozumieć, dlaczego Snake stał się ikoną. To nie przepaska na oku sprawiła, że widzów kręciła jego osoba, nawet nie skórzana kurtka, ale właśnie te ruchy i skromność wypowiedzi, cała otoczka wytworzona wokół postaci. Ten chłop nie miał lekko, a jeszcze został wrobiony w niezłe bagno, bo musi odbić głowę państwa i ma na to tylko 24 godziny – w innym wypadku toksyny wpuszczone do jego ciała zrobią swoje i pozbawią naszego bohatera życia. Do tego działa w świecie, w którym w każdej chwili ktoś może wcisnąć czerwony guzik i rozpocząć nuklearną katastrofę. Nie wszystkim krytykom przypadł też do gustu sposób, w jaki Carpenter kreuje swój świat. A to właśnie dziś robi szczególne wrażenie, biorąc pod uwagę naprawdę skromny budżet (podaje się, że wynosił ok. 6 mln dolarów). Mamy ciekawe lokacje i przestrzenie postapokaliptycznej rzeczywistości na Manhattanie, ale też wojskowe pomieszczenia, które podparte zostały futurystycznym sznytem. Oko Carpentera i jego ludzi do takich scenografii trafiało w punkt i dzięki rekwizytom i efektom praktycznym film wciąż wygląda dobrze. Całość została podparta muzyką i kostiumami nietypowych bohaterów, co tylko umacnia ten film w naszej wyobraźni jako bardzo ciekawa produkcja science fiction z elementami zaczerpniętymi z innych gatunków.  
Ucieczka z Nowego Jorku powtarzana po latach wygrywa przede wszystkim klimatem, bo wiele elementów jednak zestarzało się niezbyt korzystnie. Sama oś fabularna dalej spełnia swoje zadanie, a obserwowanie w akcji Snake’a wciąż przynosi frajdę. Nie mamy złudzeń... lepiej z tym gościem nie zadzierać, choć nie jest niezniszczalny i nie wszystko mu się udaje. Mroczny, momentami wręcz komiksowy sznyt daje dużo przyjemności w oglądaniu. Należy pamiętać, że jednak 40 lat to naprawdę dużo, a i tak obraz Carpentera radzi sobie naprawdę dobrze. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj