Film, z którego pochodzi jeden z najsłynniejszych pocałunków w historii kina i który dał drugie życie piosence Unchained Melody w wykonaniu The Righteous Brothers, w lipcu 2020 roku obchodzi swoje trzydziestolecie. To właśnie Uwierz w ducha, samodzielny debiut reżyserski Jerry’ego Zuckera,  przyniósł sławę Demi Moore, a Whoopi Goldberg zapewnił Oscara. Nikt się jednak nie spodziewał, że produkcja twórcy Czy leci z nami pilot? i Ściśle tajne stanie się swoistym fenomenem. Film, który początkowo zyskał mieszane recenzje krytyków, a finalnie otrzymał pięć nominacji do Nagrody Akademii, okazał się prawdziwym blockbusterem. Sleeper o skromnym budżecie 22 milionów dolarów przyniósł ogromne zyski w box offisie – ponad 505 milionów dolarów! Tym samym stał się najbardziej dochodowym filmem 1990 roku i swego czasu był trzecią na świecie najbardziej kasową produkcją. Na pozór trudno uwierzyć, że produkcja, w której praktycznie nikt nie pokładał nadziei - łącznie z Brucem Willisem, który odrzucił rolę Sama, odniosła taki sukces. Paradoksalnie jednak to właśnie to, co zniechęciło krytyków i stało w sprzeczności ze standardami Hollywoodu, przyczyniło się do powodzenia tego filmu. Czy dzisiaj, oglądając Uwierz w ducha po 30 latach od premiery – wierzcie lub nie – po raz pierwszy, nadal mamy szansę się wzruszyć?  Postanowiłam to sprawdzić. Mieszanka komedii romantycznej, thrillera i opowieści o duchach, na dodatek z tytułem sugerującym horror, nie jest tym, po co Hollywood sięga często. Jednak właśnie takie połączenie gatunkowe sprawiło, że produkcja przypadła do gustu rzeszom widzów – w tym filmie każdy bowiem znajdzie coś dla siebie. Także współcześnie proporcje te wydają się być wyważone w odpowiedni sposób. Historię miłosną, przeniesioną na wyższy, transcendentalny poziom, twórcy zdynamizowali stosunkowo prostą intrygą i wątkiem kryminalnym, a wszystko okrasili motywem zemsty. Dodatkowo konwencja komedii sprawia, że i dzisiaj dzieło Uwierz w ducha jest przystępne i ogląda się je z przyjemnością. Mnie osobiście niektóre sceny i teksty bohaterów rozśmieszyły prawie do łez. Sama zaś scena, w której znajomy głównego bohatera kaszle w pełnej osób windzie, twierdząc, że to bardzo zaraźliwe, dzisiaj zyskała nową perspektywę. Jednak tym, co w głównej mierze sprawia, że nakręcony w 1990 roku film nadal wydaje się być atrakcyjny, jest historia zawarta w oscarowym scenariuszu Bruce'a Joela Rubina (Drabina Jakubowa, Gra o życie). To historia, która nie postarzała się ani trochę. Historia, w której dostajemy proste, ponadczasowe przesłanie, i która po trzech dekadach wciąż wywołuje emocje. Oglądając ten film, przynajmniej po raz pierwszy, czujemy, że dotyka naszych czułych strun. Próbuje bowiem zaspokoić duchową potrzebę, odpowiadając na kardynalne pytanie: co dalej. Zaproponowana przez Bruce’a Rubina wizja umierania jest tożsama chociażby z tą przedstawioną we Wkraczając w pustkę, widzimy więc, że poruszony temat nadal jest nośny. Mam jednak wrażenie, że w 1990 roku motyw mający wiele wspólnego z Tybetańską Księgą Umarłych można było jeszcze przedstawić z subtelnością, której nie znajdziemy w balansującym na granicy kina dyskomfortu dziele Gaspara Noego, a która nie przestała przecież być atrakcyjna. Zamysł jednak jest ten sam - pokazać umieranie z subiektywnej perspektywy ducha zatrzymanego w bardo, miejscu pomiędzy życiem, śmiercią a kolejnym etapem egzystencji. Bohater Uwierz w ducha, tak jak opisano to we wspomnianym tekście funeralnym, widzi, co dzieje z jego ciałem po śmierci, dostrzega (podobnie jak w Nostalgii anioła) cierpienie bliskich. Sam, bohater Uwierz w ducha, tak jak zmarli z Szóstego zmysłu, nie może jednak odejść z tego świata, ponieważ ma coś jeszcze do załatwienia. Musi uchronić ukochaną przed fałszywym przyjacielem. To właśnie motywacja bohatera – uczucie do ukochanej - sprawia, że i w tych czasach tak bardzo angażujemy się w historię. I właśnie miłość silniejsza niż śmierć jest kolejnym ponadczasowym, poruszającym motywem, który nigdy się nie starzeje, a umiejętnie użyty w opowieści, tak jak w tym przypadku, silnie oddziałuje na emocje odbiorcy. W zakończeniu filmu twórcy przekonują, że miłość trwa wiecznie i jest w stanie sprawić, by niemożliwe stało się możliwe. Tym kupili widzów 30 lat temu i tym kupili dziś i mnie. Finał, w którym dokonuje się cud, a Sam rozprawia o miłości i odchodzi do nieba, jak dla mnie wciąż mocno oddziałuje na emocje i naprawdę trudno się podczas seansu nie wzruszyć. A z faktu, że dziełu udaje się to po ponad 30 latach, twórcy mogą być dumni. W końcowej scenie nie drażnią nawet efekty specjalne – trudno z resztą oczekiwać, że po tylu latach będą zachwycać. Jednak przez to, że są stosunkowo subtelne i jedynie podkreślają magię, niezwykłość chwili, nie wypadają tragicznie. Jedyny problem mam jednak z najbardziej znaną w Uwierz w ducha sceną. Mianowicie - pocałunku przy kole garncarskim. Potrafię zrozumieć, że kiedyś musiała ona robić duże wrażenie: półnagi Patrick Swayze plus romantyczna piosenka pt.: Unchained Melody. Jednak sama sytuacja, w której bohaterowie kształtują z gliny fallusopodobny obiekt, dziś wywołuje raczej śmiech niż podniecenie. Jak dla mnie ta scena jest zdecydowanie bardziej groteskowa niż zmysłowa. A jak obecnie odbieramy docenione przed laty aktorstwo? Trzeba przyznać, że pocieszne miny Patricka Swayze (przywołam tu tylko wyraz jego twarzy, gdy widzi się martwym w ramionach Molly) czasami bawią i tutaj akurat widać upływ lat, ale osobiście niespecjalnie mi to przeszkadza. Jest to nawet na swój sposób urocze - wywołuje raczej dobrotliwy uśmiech, niżeli wzbudza politowanie. Przyznam, że Swayze pasuje do tej roli jak ulał i trudno wyobrazić sobie w niej kogokolwiek innego. Aczkolwiek początkowo Jerry Zucker nie był chętny zaangażowania gwiazdy Dirty Dancing do tego projektu. Bruce’owi Rubinowi powiedział bowiem, że stanie się to dopiero po jego trupie.  Na szczęście tak się nie stało - reżyser zmienił zdanie od razu po tym, jak aktor zachwycił wszystkich podczas castingu. Co więcej, później to Patrick Swayze przekonał producentów, by rolę spirytystki Ody Mae Brown zagrała Whoopi Goldberg. Aktorka, odbierając Oscara za tę rolę, podziękowała właśnie koledze z planu. Trzeba przyznać, że Whoopi Goldberg nadal zachwyca w roli medium. Chociaż na dzisiejsze realia jej gra momentami może wydawać się przesadna, odrobinę przeszarżowana, to warto przypomnieć scenę, w której zmarły klient wstępuje w jej ciało i bierze je w swoje posiadanie. I chociaż takie rzeczy widzieliśmy już później na ekranie, to chyba nikt nie odegrał ich z takim wdziękiem jak Goldberg. Jej gra jest więc adekwatna do filmu, do jego konwencji. Samą zaś postać Ody, nie dość, że świetnie zagraną, to po latach oceniam jako szalenie udaną. I trudno nie odczuwać frajdy ze śledzenia rozwoju tejże postaci. Na końcu warto też zauważyć, że akcję Uwierz w ducha osadzono w mieście, w którym wszystko jest możliwe – w Nowym Jorku. Podobnie jak w wielu innych komediach romantycznych tamtych lat i w Uwierz w ducha miłość bohaterów przedstawiono w oderwaniu od realnych problemów ówczesnych czasów. To jeszcze bardziej podkreśla uniwersalność i ponadczasowość tej historii – czyli to, co po 30 latach od premiery najbardziej broni tę produkcję. Tak naprawdę nie ma większego znaczenia, czy opowieść rozgrywa się na początku lat 90. – fakt ten dodaje jedynie filmowemu doświadczeniu nieco nostalgii. Jeśli więc jeszcze jakimś cudem nie widzieliście Uwierz w ducha, a jesteście otwarci na romantyczno-transcendentalne motywy, to czas najwyższy nadrobić zaległości!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj