Lubicie Diunę? Wychwalacie film? To oznacza, że jesteście diuniarzami! Premiera Diuny wywołała bardzo specyficzne, ale nie całkiem nowe zjawisko deprecjonowania opinii innych. W mediach społecznościowych możemy znaleźć wiele postów domorosłych żartownisiów szydzących nie tyle z filmu, co z ludzi, którzy poczuli w kinie coś, czego oni nie byli w stanie, lub dostrzegli coś, czego oni nie rozumieją. Ich Diuna pozostawiła z mniejszą lub większą obojętnością, więc wykorzystują sytuację, by zaistnieć. Wiadomo, że nic nie generuje zasięgów lepiej niż hejt i kontrowersje. Problem jest taki, że tym samym tworzą międzyludzkie podziały. Szydzenie z kogoś, kto ma pełne prawo wychwalać film, to jednocześnie podkreślanie swojej wyjątkowości. W końcu niepodążanie za głosem tłumu to coś, co podnosi wewnętrzne morale i podlewa drzewko ego. Od razu można sobie powiedzieć: jestem fajny! Szkoda, że przynosi to wyłącznie niezrozumiałą frustrację.
Co się stało z popkulturą, że wzajemny szacunek do opinii innych to mit niczym dobra polska komedia? Dlaczego w naszej przestrzeni publicznej, a dokładniej w bańce popkulturowej, jest tak dużo osób, które myślą, że mają przewagę, bo nie podobał im się głośny film? Kuriozalność tej sytuacji psuje całą atmosferę wokół Diuny i wielkiego kinowego wydarzenia, jakim ten tytuł bez wątpienia jest. Trudno szukać miejsca, w którym można dyskutować i nie dostać w twarz "diuniarzem", czyli największą obelgą, jaką przeciwnik może wymyślić. Nie jestem zwolennikiem skrajności w żadnej formie. Uważam, że wychwalanie czegoś pod niebiosa może być tak samo demotywujące, jak negatywne podejście przeciwników danego tytułu. To jednak szydzenie, chamskie reakcje i obelgi tworzą złą atmosferę i zniechęcają do rozmowy, a nie człowiek, który broni produkcji, która w pełni go zaangażowała emocjonalnie. Widzicie tę różnicę, prawda?
To zjawisko – mniej lub bardziej – widoczne było przy wielu głośnych tytułach. W totalne skrajności popadło przy trylogii sequeli Gwiezdnych Wojen, o której nie można wypowiedzieć się publicznie w pozytywnym tonie, bo od razu pojawiają się wyzwiska i groźby śmierci. Ba, to samo przecież miało miejsce dwie dekady temu przy trylogii prequeli. Sam spędziłem godziny na dyskusjach, broniąc tych filmów, choć ton dialogu z drugiej strony często przestawał być merytoryczny.
Diuna nie popada w takie skrajności, co jest jeszcze bardziej zastanawiające. Jeśli komuś się film nie podoba – a ma przecież pełne prawo do opinii i krytyki – to czemu na tym nie poprzestanie? Czy naprawdę youtuberzy, blogerzy i inni influencerzy muszą budować zasięgi na hejcie? Przeszkadza im, że ludzie coś lubią? Kogoś szanują? Zresztą to samo tyczy się też zwykłych widzów, którzy wylewają swój jad i zachęcają do tego innych. Nawet jeśli nie rozumieją magicznych wizji Denisa Villeneuve'a lub pod kątem czysto emocjonalnym ich to nie ruszyło, nie mają prawa tworzyć takiej atmosfery wokół filmu. Wywołuje to moją odrazę i niesmak, że w czasach pandemii, gdy kino potrzebuje pozytywnej promocji, ktoś buduje swoją pozycję w sieci poprzez takie zachowanie.
Czy jestem diuniarzem? Nie wydaje mi się. Villeneuve zrobił kawał dobrego kina, które nie porwało mnie na tyle, by wychwalać je wniebogłosy i ogłaszać przełom w historii kina. Nie odmówię też nikomu negowania dokonań Diuny, bo można tego nie czuć. Być może problem troszkę został przeze mnie wyolbrzymiony, ale trzeba na to zwrócić uwagę i o tym rozmawiać. Nie można pozwolić na szydzenie z tych, którym podoba się jakaś produkcja. Przez to widzowie boją się otwarcie dyskutować, by nie zostać zrównanym z ziemią. Pamiętajcie, że atmosferę dyskusji w popkulturze budujemy my wszyscy. Każdy z nas powinien reagować, gdy granica żartu zostanie przekroczona. Jeśli jednak bycie diuniarzem oznacza merytoryczną i zdrową rozmowę o filmie, to z dumą nim zostanę!