Korzenie przenośnych gier wideo sięgają drugiej połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy to na rynku zadebiutował stworzony przez Mattela Auto Race. Nie trzeba było długo czekać na lawinę naśladowców — w ślady Mattel Electronics poszedł cały zastęp liczących się na rynku zabawek graczy, m.in. Bandai czy Coleco. Kolejnym wartym odnotowania krokiem była seria konsol Game & Watch od Nintendo, które Polacy poznali w formie bazarowych kopii nazywanych powszechnie ruskimi jajkami. Jedna gra, proste sterowanie, masa frajdy. Ale czasy zaczęły się zmieniać, przemysł rozwijać, a technika niewyobrażalnie szybko posunęła się do przodu.

Niniejszy tekst nie ma prawa istnieć bez choćby krótkiej wzmianki o kultowych sprzętach, które na przestrzeni lat z założenia miały zmieścić się w naszych kieszeniach. Mowa oczywiście o klasykach pokroju znanego wszystkim GameBoya (wraz z jego następcami: GB Color oraz GB Advance), a także wielkich przegranych, którzy wciąż mają grono oddanych fanów, czyli Atari Lynx, Neo Geo Pocket oraz Wonderswan Color. Największą popularnością cieszyły się zawsze konsolki Nintendo, jednak nie umniejsza to wkładu w rozwój także pozostałym. Z założenia jednak nie jest to tekst, w którym wspominam te kultowe sprzęty (choć mam nadzieję, że i na takie przyjdzie kiedyś kolej), a skondensowany zestaw argumentów, którymi, mam nadzieję, wszystkich niezdecydowanych zachęcę, by dali szansę mobilnemu graniu.

Mimo że sam nieustannie odpalam produkcje na kilkunastu platformach, to właśnie konsolki przenośne od kilku lat mają szczególne miejsce w moim sercu. Głównie dlatego, że czas nie jest z gumy, a między pracą, codziennymi obowiązkami i innymi hobby niż granie pozostaje mi go naprawdę niewiele. Z tego też powodu zaopatrzyłem się kilka lat temu w pierwszy handheld Sony — PlayStation Portable. I wpadłem w nałóg niezwykle szybko, w mgnieniu oka zaś moja kolekcja wzbogaciła się o jego największego konkurenta (Nintendo DS), a po premierze — także ich następców, kolejno: PlayStation Vita oraz Nintendo 3DSa. Co sprawia, że tak bardzo doceniamy ich możliwości i właściwie nigdy się z nimi nie rozstajemy?

Wszystkie wspomniane sprzęty są na tyle poręczne, że można je bez większego problemu spakować do plecaka czy nawet kieszeni w naszych kurtkach. Dzięki kartom pamięci i cyfrowej dystrybucji możemy obecnie zapomnieć o targaniu ciężkiego zestawu gier, wszystko wliczone jest w wagę i objętość samej konsolki. Wbudowane baterie zaś wystarczają na kilka godzin znakomitej zabawy, przez co możemy nimi cieszyć nawet bez dostępu do gniazdka elektrycznego. Kieszonkowe konsole oferują funkcjonalność, której, mimo obietnic, wciąż nie uświadczymy równie dobrze rozwiązanych na maszynach stacjonarnych. Usypianie sprzętu w dowolnym momencie, bo o nim właśnie mowa, to element, który jest dla mnie niezwykle istotny. Włączenie jakiejkolwiek gry w wersji stacjonarnej to kwestia co najmniej kilku minut. Tutaj, jeżeli wcześniej jedynie uśpiliśmy sprzęt, wystarczy sekunda od wciśnięcia odpowiedniego przycisku czy też otwarcia konsoli, aby kontynuować zabawę. Jeżeli w trakcie okazuje się, że nie mamy tak dużo czasu, jak wcześniej zakładaliśmy, równie niewiele trzeba, by ją przerwać. Bez konieczności wcześniejszego szukania save’a czy — co gorsza — godzenia się ze stratą postępu w zabawie.

Przez wiele lat panowała opinia, że przenośne granie to tani substytut, który nie ma nic wspólnego z tym, co oferują duże sprzęty. To prawda, że w erze GameBoya wszystkie oferowane nań gry były — delikatnie mówiąc — lekko przeterminowane, a na pewno nie mogły równać się z tym, czym zabawiano nas stacjonarnie. Obecnie ten problem odchodzi w zapomnienie. Co prawda wciąż zdarzają się serie, które mają biedniejsze od stacjonarnych konsol wersje gier (patrz: "LEGO"), ale nie jest to reguła. W końcu "Ultimate Marvel vs. Capcom 3", The Wolf Among Us, Borderlands 2, Rayman Legends czy "Final Fantasy X HD" niczym nie różnią się od wersji z PlayStation 3. Na przenośnych konsolkach można zagrać w zestaw stworzonych specjalnie z myślą o nich wymagających, wciągających i czarujących designem oraz rozwiązaniami RPG (patrz: seria "Ys", "Pokemon", "Bravely Default"), gier akcji nieustępujących tempem swoim starszym braciom (patrz: "Uncharted: Golden Abyss", "Touch My Katamari", "Donkey Kong Country Returns") czy fenomenalnych przygodówek, którym na małych ekranach jest wyjątkowo do twarzy (patrz: seria "Ace Attorney", "Zero Escape: Virtue's Last Reward", "Professor Layton"). Nie ma także problemów ze sterowaniem. Gałki analogowe (albo przynajmniej slidery) stanowią już standardowe wyposażenie, podobnie jak panele dotykowe. Dodatkowym atutem jest także bogata biblioteka tytułów retro, które na dużych telewizorach o wysokiej rozdzielczości nie prezentują się specjalnie okazale, a na małych ekranach wciąż potrafią czarować. Do tego teraz możemy je zabrać wszędzie ze sobą!

No właśnie, kiedy jesteśmy już przy ekranach, to warto też wspomnieć o największym ale, które słyszę od znajomych graczy korzystających wyłącznie z PC: konieczność posiadania telewizora. Tutaj takowej nie ma, co — wierzcie lub nie — dla wielu jest ogromnym plusem i ułatwieniem. Bo nawet jeśli stoi on tuż obok, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że jest zajmowany przez serialo- czy kinomaniaków. W przypadku konsol PS4 i Vita warto także nadmienić funkcję Remote Play, pozwalającą cieszyć się grami z tej pierwszej na niewielkim ekranie handhelda. Kolejnym argumentem przemawiającym za mobilnymi zabawkami jest funkcja, która nie jest i nigdy nie będzie powszechnie dostępną dla wszystkich tytułów, bowiem ta sama produkcja musi zostać wydana przynajmniej na dwie platformy. Ich baza jednak istnieje (i z każdym kwartałem się poszerza), a już niejednokrotnie przekonałem się, że to niezwykle przyjemne rozwiązanie. Chodzi o synchronizowanie stanu zabawy i kontynuowanie jej na dużym ekranie po powrocie do domu. A kiedy nadejdzie odpowiedni czas… kilka sekund i możemy znów wrócić do wersji kieszonkowej, bo kto nam zabroni?!

Przerwa w szkole, przerwa w pracy — każda wolna chwila jest dobra, by powrócić do przygód wirtualnych bohaterów. W przypadku dużych gier często borykam się z problemem pt. odebrałem rano grę, ale nim ją włączę, muszę zaczekać do wieczora, kiedy po wyczerpującym dniu dotrę do domu. W przypadku handheldów wystarczy wyjąć ją z pudełka i w drodze do szkoły, do pracy czy nawet w oczekiwaniu na spotkanie możemy zaczynać zabawę… o ile nie zapomnieliśmy naładować sprzętu, oczywiście!

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wśród graczy jest spora grupa ludzi, która uważa, że kieszonkowe konsolki to nie dla nich. Bo mało podróżują, nie mają czasu poza domem, to niewygodne albo nie mogą znaleźć nic dla siebie w dostępnej bibliotece gier. Wiem, że przynajmniej część z tych argumentów jest mocno naciągana, dlatego jeżeli sami w ten sposób wzbraniacie się przed zakupem, to gorąco zachęcam, byście dali szansę handheldowemu szaleństwu, jeśli dotychczas nie mieliście ku temu okazji. Niekoniecznie w najświeższej generacji, warto zajrzeć również w przeszłość. Poprzednia jest dużo tańszą, bogatsza w świetne tytuły, które na dodatek często można dostać za grosze nie tylko na nośnikach, ale i w cyfrowej dystrybucji. W ramach sprostowania dodam jeszcze, że pisząc o przenośnym graniu, celowo pominąłem w ogóle aspekt nowoczesnych smartfonów oraz ich większego rodzeństwa w postaci tabletów. To temat na tyle ciekawy, że uznałem — jako ich ogromny miłośnik — iż zasługuje na osobny tekst, którego już możecie wyczekiwać na łamach serwisu. To co, dacie się skusić? 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj