Władca pierścieni: Pierścienie Władzy nadchodzą. Jesteśmy w przededniu jednej z największych popkulturowych celebracji XXI wieku, która dla wszystkich miłośników twórczości J.R.R. Tolkiena – lub przynajmniej tych z nich, którzy są w stanie zrozumieć zawarty w jego powieściach przekaz – mogłaby stać się doskonałą okazją do dostrzeżenia blasku dnia w świecie wszechogarniającego cienia. Problem polega na tym, że zanim 2 września premierowe odcinki serialu Amazona trafią na platformę Prime Video, przyjdzie nam dziś stoczyć bitwę, do której sami mnie wywołaliście. W tej batalii będę dosadny i bezkompromisowy, nawet jeśli spróbujecie zaszufladkować autora niniejszego tekstu jako karykaturę Gandalfa krzyczącego do Balroga: "You Shall Not Pass!". To w końcu wojna z panoszącym się w głowach części z was, niemalże orkowym plugastwem umysłowym: pełzającym rasizmem, intelektualnymi deficytami, rozklekotanym krzykactwem, mentalnym "XD", zanurzeniem w teoriach spiskowych, narzucaniem jedynie słusznej wizji świata, cywilizacyjną segregacją, wymykającym się spod kontroli trollingiem, wybiórczą pamięcią i pożerającą wasze jestestwo ciasnotą myśli. Czujesz się właśnie zirytowany lub obrażony? W dalszym ciągu nie masz pojęcia, kto jest prawdziwym adresatem mojego wywodu? Zajrzyj pod jakikolwiek materiał promocyjny Pierścieni Władzy, a odpowiedzi na te pytania przyjdą same. Pora na szukanie konsensusu już dawno minęła; dziś wybiła "godzina wilków". Nawet w jej trakcie jest jednak miejsce na to, aby watahę raczkującego w was zła zatrzymać za pomocą argumentów. 

Czarne elfy w "białym" Śródziemiu 

Niezaprzeczalnym zarzewiem konfliktu wokół serialowego Władcy Pierścieni stał się fakt, że odpowiedzialni za produkcję – w domyśle Amazon – przewidzieli w obsadzie relatywnie dużo miejsca dla aktorów i aktorek o innym niż biały kolorze skóry. Rzesza samozwańczych strażników tolkienowskiej spuścizny (na marginesie: płacą wam za ten "etat" dodatkowymi punktami do życiowej fajności?) zaczęła z uporem maniaka i prędkością błyskawicy walić w klawiatury, by dać upust złości spowodowanej tym, iż w ekranowym Śródziemiu lada moment pojawią się czarne elfy, niziołki (Harfootowie) i krasnoludzkie kobiety. Oliwy do ognia dolało to, że twórcy tłumaczyli taki obrót spraw potrzebą odzwierciedlenia świata 2022 roku, w którym przyszło nam żyć; powyższą wykładnię uznano za kolejny przejaw "wciskania poprawności politycznej na siłę" tudzież "masakrowania cywilizacyjnego dobra kulturą woke". Narzekania na pigmentację niektórych bohaterów Pierścieni Władzy są tyleż przewidywalne, co zabawne. W gruncie rzeczy możemy je ustawić w jednym popkulturowym szeregu z atakami pojawiającymi się po ogłoszeniach o ekspozycji czarnego Heimdalla w MCU czy wprowadzeniu do franczyzy Star Wars kolorowych postaci: pamięć piewców widzenia rzeczywistości w jednej barwie jest nadzwyczaj krótka. Gorzej tylko, że ci ostatni próbują stać się świętsi od papieża i rozciągnąć swoje postrzeganie powieści Tolkiena na rozumiany kompleksowo gatunek fantasy i jeszcze dalej – na cały otaczający nas świat. 
fot. New Line Cinema
+4 więcej
W obliczu nadchodzącej premiery Pierścieni Władzy prawdziwą bolączką jest to, że rasiści i spiskowcy – eufemistycznie kamuflujący się w określaniu samych siebie mianem "trzeźwo myślących" i "przeciwników poprawności politycznej" – kompletnie wypaczają sens i przekaz płynący z twórczości Tolkiena. Legendarny pisarz budował Śródziemie na uniwersalnych fundamentach wyjętych żywcem z dorobku mitologicznego i religijnego, w których rozumienie metafizyczne w każdym możliwym przypadku jest nadrzędne w stosunku do postrzegania biologicznego. Jest więc coś niewyobrażalnie wręcz dojmującego w fakcie, że tak ogromna grupa ludzi nie jest dziś w stanie dostrzec, iż tolkienowskie opozycje – biel i czerń, Zachód i Wschód, dzień i noc, światło i mrok – należałoby odczytywać bardziej w kluczu alegorycznym niż dosłownym. Innymi słowy: jeśli pisarzowi na czymś zależało, to z całą pewnością nie na tym, abyś obudzony w środku nocy potrafił wyrecytować z pamięci opis wyglądu książkowych elfów czy długości brody krasnoludów. Raczej na tym, by świat zrozumiał, iż w obliczu nadejścia szeroko pojętego zła zjednoczenie istot wywodzących się z różnych ras i klas społecznych jest bodajże jedyną możliwą reakcją, która może prowadzić do ostatecznego zwycięstwa. Ta esencja powieści Tolkiena była o niebo łatwiejsza do przyswojenia w macierzystej dla niego, ponurej rzeczywistości pierwszej połowy XX wieku; obecnie – w dobie ekonomii nieustannego przemiału i intelektualnego lenistwa – może nastręczać znacznie więcej problemów w odbiorze. 

Zawłaszczanie fantasy a rasizm 

Krytykujący Pierścienie Władzy raz po raz posiłkują się argumentem, że w książkowym Władcy Pierścieni elfy (jak i wiele innych ras) zostały przedstawione jako istoty z "jasną karnacją". Sprawa na tym polu komplikuje się jednak wówczas, gdy sięgniemy po drugą część Księgi zaginionych opowieści z Historii Śródziemia. Tolkien w pierwotnym, choć poprawionym później szkicu zawartego w niej opisu elfa Maeglina wspomina o bohaterze o "mniej jasnym obliczu od swoich pobratymców" z wyraźnie "śniadą" skórą; z kolei we wchodzącym w skład tej samej serii The Shaping of Middle-Earth wzmiankuje o "ciemnoelfickiej krwi". Rzeczony przypadek jest o tyle ciekawy, że może on otwierać pole do wprowadzenia do Śródziemia ciemnoskórych elfów, jeśli tylko za pisarzem przyjmiemy, iż podobnie jak Maeglin zrodziły się one "w mroku i cieniu". Idąc dalej: nie brakuje również argumentów do tego, aby w ekranizacjach świata wymyślonego przez Tolkiena implementować wizualnie różniących się od wzorcowego modelu Hobbitów, skoro sam autor wyróżnia ich trzy odmienne biologicznie szczepy, a przodek Bilba Bagginsa, Bandobras Tuk, był na tyle wysoki, że "potrafił dosiadać konia". Jeśli wasze problemy z Pierścieniami Władzy faktycznie nie mają podłoża rasistowskiego (w co absolutnie nie wierzę), kwestia pigmentacji bohaterów powinna was irytować podobnie jak ta dotycząca wzrostu, bo "za mały" albo "za wysoki". Spójrzcie jednak prawdzie w oczy: wszystko rozbija się wyłącznie o waszą ocenę tego, kto w serialu Amazona jest "za ciemny".  Tego typu podejście jest przejawem osadzonej na rasistowskich podwalinach próby zawłaszczania gatunku fantasy dla ideologicznych potrzeb osób białych. Wielu z nas ma tendencję do postrzegania baśni i innych opowieści z elementami fantastycznymi jako historii, w których istnieją i działają wyłącznie postacie o jasnej karnacji; umysł każe nam kodować świat wyobrażony w taki sposób, by stał się jedynie "naszym" fantazmatem – jeśli ktoś chce go nam "odebrać", chce też rzekomo zabrać cząstkę nas samych. Zapominamy o tym, że książki Tolkiena – podobnie jak przypowieści biblijne, Mahabharata czy wszelkie mitologie – z perspektywy czasu należy w pierwszej kolejności uznać za integralną część dorobku cywilizacyjnego, w założeniu przeznaczonego dla wszystkich, bez względu na rasę, płeć, orientację seksualną czy wyznawaną religię. Nawet w będącej wielką inspiracją dla Tolkiena mitologii nordyckiej (której był też zresztą tłumaczem) możemy spotkać więc czarne elfy; spisana ok. 1220 roku Edda młodsza wspomina o Svartálfaheim, czyli krainie, w której w jaskiniach i pod skałami ukrywają się elfy o ciemnej karnacji. Nie inaczej jest w przypadku legend o wikingach – przedstawicielach wielu kultur i wielu ras, żyjących z biegiem czasu w basenie Morza Śródziemnego czy nad Morzem Kaspijskim – których niemieccy naukowcy i pisarze z przełomu XIX i XX wieku o skrajnie nacjonalistycznych poglądach wzięli za brakującą gałąź drzewa genealogicznego narodu niemieckiego, co później przełożyło się na formułowanie koncepcji wyższości rasy aryjskiej nad innymi. Gdzieś na fundamentalnym poziomie to przywiązanie do białych postaci we Władcy Pierścieni i całym Śródziemiu może być początkiem bądź karykaturalnym odbiciem tego samego procesu; historyczna nieświadomość i ignorancja mogą zrodzić znacznie większe zło, niż zakładaliście. 
fot. Amazon
+4 więcej

Czy Tolkien przewraca się w grobie? 

Tupiący nóżkami przed monitorami i smartfonami uzurpatorzy i inni tylko we własnych głowach aspirujący do miana tolkienowskich wyroczni najczęściej z powodu braku argumentów uciekają się do próby wyprowadzenia nokautującego ciosu: J.R.R. Tolkien po informacjach o tym, co i kogo Amazon chce pokazać w Pierścieniach Władzy, musi "przewracać się w grobie". Sęk w tym, że wygłaszając tego typu brednie, mentalnie koziołkujecie jedynie wy sami. Twórca Władcy Pierścieni jeszcze za życia oddał prawa do swoich dzieł, natomiast w liście z 1951 roku do wydawcy Miltona Waldmana wyznał, że choć jego prace miały w zamierzeniu być poświęcone i odnosić się do Anglii (a także części pozostałych północnoeuropejskich państw), chciał jednocześnie "zostawić przestrzeń dla innych umysłów i rąk", które mogłyby wnieść wkład w stworzoną przez niego mitologię. Pisarz w całej swej mądrości wyraźnie zdawał więc sobie sprawę z tego, że jego twórczość w przyszłości będzie modyfikowana/uzupełniana – patrząc z tego punktu widzenia, twierdzenia o dokonywaniu przez Amazona "zamachu na spuściznę Tolkiena" są upiorne i absurdalne. Powiem nawet więcej: jestem niemal przekonany, że gdyby pisarz wciąż żył, w część z was właśnie chciałby rzucić swoją charakterystyczną fajką. Owszem, był przywiązanym do konserwatywnych wartości katolikiem, który w tworzonej przez siebie literaturze – podobnie jak wielu innych pisarzy dorastających w trakcie i tuż po epoce wiktoriańskiej – eksponował białe postacie, budując stereotypowe z dzisiejszej perspektywy schematy odnoszące się do kwestii rasy z aspektami orientalnymi na czele. Jeśli jednak zapominacie o historyczno-społecznym kontekście powstawania literackiego Śródziemia i próbujecie przykładać rzeczywistość roku 2022 do oceny zdarzeń i zjawisk odległych o kilka dekad lub odwrotnie, krzywdzicie nie tylko swojego idola, ale i siebie samych.  Tolkien, o czym wiemy z licznych tekstów jego biografów i syna Christophera, dawał dowody na swoje antyrasistowskie poglądy, wyrażając obrzydzenie nazistowską propagandą i działaniami Adolfa Hitlera, wypowiadając się empatycznie o dotkniętych przez Holokaust Żydach czy solidaryzując się z ofiarami polityki apartheidu w południowej Afryce. Co więcej, zdarzało się mu zwracać uwagę, że w prawdziwym świecie odzwierciedlonym później we wpływających na jego twórczość mitach staroangielskich czy mitologii starożytnego Rzymu pojawiają się postacie o innym niż biały kolorze skóry. Jest coś niesłychanie niesprawiedliwego w fakcie, że po takim czasie od jego śmierci, bogatsi o kilkadziesiąt lat wiedzy o otaczającej nas rzeczywistości, chcemy widzieć w Tolkienie "ostatnią nadzieję białych" w liberalizującym się tyglu popkulturowym. Pisarz przecież nigdy o to wątpliwego zaszczytu stanowisko nie walczył; jego zamiłowanie do historii i mitologii czy filozoficznej dywagacji nad moralnymi aspektami dobra i zła usadawiają go raczej na cywilizacyjnym czy intelektualnym Olimpie w roli ambasadora całego świata. Natomiast trudno w nim dostrzec wytrych w trakcie internetowych przepychanek albo też jeden z ostatnich bastionów walki z "polityczną poprawnością".  Tak, cierpimy na deficyt autorytetów z prawdziwego zdarzenia – do tego stopnia, że słowa tych mówiących do nas z przeszłości przeinaczamy i arbitralnie dostosowujemy do własnych potrzeb. Zaskakująco często zdarza się to w próbie odniesienia się do społecznej sytuacji drugiego człowieka: geja, lesbijki, czarnego. Lekcja Tolkiena to obszerny wykład z empatii; jakże smutne jest to, że aktualnie owa lekcja służy do jej unicestwienia. 

Ile płaci nam za ten tekst Amazon?

Na ostatnim odcinku kampanii marketingowej, gdy serialowa machina Pierścieni Władzy ujawniła niezwykle widowiskowe i monumentalnie prezentujące się materiały promocyjne, słychać coraz więcej głosów o tym, że każda pozytywna opinia na temat produkcji Amazona została "opłacona". To myślenie jest najlepszym dowodem na to, że teorie spiskowe we współczesnym świecie mają się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Schemat ich tworzenia sprawia, że w jakiś sposób wam współczuję: walcząc z nie-wiadomo-czym i nie-wiadomo-o-co zgłaszacie się do poboru youtube'owo-facebookowo-twitterowej armii, wypisz wymaluj Dawida, który rzuca wyzwanie Goliatowi, czyli Amazonowi sterowanemu przez najbogatszego człowieka na kuli ziemskiej, Jeffa Bezosa, niszczyciela dobrej zabawy i pogromcę uśmiechów zakochanych w Tolkienie dzieci. Nawet niezwykle przychylne dla nadchodzącej produkcji opinie krytyków są "kupione", "ustawione" czy "suflowane". Zanim dojdziecie do wniosku, że Bezos jest chcącym wyprać wasze mózgi człowiekiem jaszczurem, ustalmy fakty: żaden z redaktorów naEKRANIE.pl nie otrzymał ani złotówki czy dolara za rzekomą promocję serialowego Władcy Pierścieni i jestem pewny, że każde z nas w tej materii może przysięgać na życie swoich rodziców, co niniejszym czynię. Ja sam jestem po prostu zapalonym miłośnikiem twórczości Tolkiena, który w okowach nocy uwielbia raz jeszcze zobaczyć szarżę Rohirrimów dla wprowadzenia się w odpowiedni nastrój. W ostatnich dniach zatracam się z kolei w ścieżce dźwiękowej do Pierścieni Władzy. Wsiadłem do tego pociągu; za bilet nie musiałem płacić, a już na pewno nie zrobił tego za mnie Bezos. 
fot. Amazon

Pierścienie Władzy to fanfik albo teen fantasy? 

W trakcie batalii o próbę zdyskredytowania i zdezawuowania Pierścieni Władzy nie tak znowu mała grupa samozwańczych ekspertów od stworzonego przez Tolkiena uniwersum wszem wobec obwieściła, że zbliżający się wielkimi krokami serial Amazona to wyłącznie "fanowska fikcja", fanfik niemający nic wspólnego z książkowym Śródziemiem. No bo "czarne elfy", "Celebrimbor niezbyt piękny" albo "Númenor jakiś taki inny". Mamy tu do czynienia z klasycznym schematem, który przyświecał twierdzeniu Goebbelsa o tym, że "kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą". Pierścienie Władzy są pełnoprawną częścią tolkienowskiego świata w ujęciu nominalnym – potwierdzonym zakupem przez Amazona praw do ekranizacji i obwarowanym wytycznymi sprawującego pieczę nad spuścizną legendarnego pisarza Tolkien Estate – a także duchowym, bo wyrastają z tego samego korzenia artystycznego i dzielą postacie oraz lokacje wprowadzone po raz pierwszy w książkach. Przejrzyjcie w końcu na oczy i zrozumcie, że decyzja o tym, do kogo wędrują prawa do dzieł Tolkiena, nigdy nie należała i najprawdopodobniej nigdy nie będzie należeć do was. Ani twórca, ani jego spadkobiercy nie oddali Władcy Pierścieni czy Silmarillionu do domeny publicznej i nic nie wskazuje na to, by mieli to zrobić za naszego życia.  Zupełnie przewidywalne jest także to, że nie mając większego pojęcia o scenariuszu, zastosowanych rozwiązaniach fabularnych, postaciach czy ich ekranowej historii, rozpoczęliście proces koślawej Wielkiej Interpretacji, który na fundamentalnym poziomie jest zwykłą zgadywanką tudzież wróżeniem z fusów. W przeważającej liczbie przypadków dochodzicie do wniosku, że 2 + 2 = -3, czyli Celeborn został ukatrupiony, a Galadriela z niejasnych przyczyn zachowuje się tak, jakby była Larą Croft Śródziemia. Pal licho intelektualną miałkość tego typu wywodów, mających utrwalić wam w głowie obniżenie rangi i znaczenia Pierścieni Władzy. Najzabawniejsze jest to, że odbierając twórcom prawo do dokonywania zmian czy nadpisywania książkowego materiału źródłowego, obnażacie swoją ignorancję: niespecjalnie wiecie, czym jest słowo "adaptacja" czy "ekranizacja". Ten przeklęty Bezos zapłacił krocie za to, aby móc wprowadzić do świata Władcy Pierścieni czarne elfy i niziołki o ciemnej karnacji, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że Tolkien Estate wyraziło na to zgodę. W rzeczywistości popkulturowej nie ma filmu bądź serialu, który byłby wierną, oddaną w skali 1 do 1 adaptacją książkowego czy komiksowego materiału źródłowego; gdyby takie panowały zasady, Kinowe Uniwersum Marvela mogłoby nigdy nie powstać. Pierścienie Władzy na całe szczęście powstają, na przekór i na pohybel głosom o tym, że wizualnie miałyby przywodzić na myśl "dramat dla nastolatków". Jeśli po zobaczeniu finałowego zwiastuna serialu nadal tak uważacie, wasza dalsza obecność wśród odbiorców popkultury nie ma już większej racji bytu. 

Co na to Peter Jackson? Przypadek filmu Władca Pierścieni 

Jak trwoga, to do Petera Jacksona – chciałoby się rzec, gdy obserwuje się, jak bezkształtna, wirtualna masa uderzająca w Pierścienie Władzy gorączkowo poszukuje swojego sternika, kogoś, kto własnym autorytetem podstempluje działania internetowych harcerzyków widzących wszędzie dookoła "woke" i "polityczną poprawność". Zwrócenie się akurat w kierunku reżysera kinowych trylogii Władcy Pierścieni i Hobbita jest kuriozalne i świadczy o krótkiej pamięci wszystkich tych, którzy dziś w pierwszym z jego tryptyków dostrzegają największe arcydzieło w historii X Muzy. W ramach swoistej wariacji nad polityką grubej kreski następuje proces wymazywania dawnych "przewinień" twórcy, który (najpierw przeszło 20 lat temu, a następnie przed dekadą) także musiał zmierzyć się z ogromną falą oskarżeń o wprowadzanie rzekomo kontrowersyjnych zmian do świata Tolkiena. Lista grzechów była długa: usunięcie z opowieści Toma Bombadila, uczynienie z Arweny "wojowniczej księżniczki", przesunięcie akcentów w heroicznej podróży Aragorna czy żarty z podrzucania krasnoludów – przykłady można mnożyć. Narzekania były tak głośne, że w pewnym momencie współautorka scenariusza, Philippa Boyens, próbowała ułagodzić napięcia stwierdzeniem, iż filmowa trylogia jest jedynie "interpretacją materiału źródłowego". Później dodała: "Tak, to nie jest do końca Władca Pierścieni, ale to w dalszym ciągu może być cholernie dobra historia". Sam Jackson do zbliżającej się "interpretacji" Amazona bezpośrednio się nie odniósł; wiemy jedynie, że na początkowym etapie prac nad Pierścieniami Władzy rozważano z nim współpracę, lecz ostatecznie nie przesłano mu nawet scenariusza. "Jest OK, nie mam żadnych pretensji" – z klasą podsumował to reżyser, który na pewno ma ciekawsze rzeczy do zrobienia niż stanie na czele internetowej bandy piewców swoich dzieł (ważna uwaga: peany na ich cześć powstają najczęściej przy jednoczesnym mieszaniu Pierścieni Władzy z błotem). Trudno się jednak dziwić jego postawie, skoro – co bez trudu odnajdziemy w serwisie Reddit – w 2001 roku za majsterkowanie przy Śródziemiu był nazwany "łajdakiem", "bękartem", "dwulicowcem", "żmiją". Polecano mu także zawód sprzątaczki. Zmieniają się czasy, ludzie, obelgi, metody walki. Właściwie zmieniać się nie wolno już chyba tylko duchowi Tolkiena. 

O siłach dobra i zła

Na koniec niniejszego wywodu, niejako zamiast podsumowania, chciałbym się zwrócić do wszystkich z Was, którzy w toku ściekowej kampanii nienawiści wymierzonej w serial Władca pierścieni: Pierścienie Władzy wciąż wypatrujecie "brzasku piątego dnia" i macie nadzieję na to, że produkcja Amazona w ostatecznym rozrachunku przyniesie światu choć maleńkie drobinki piękna – tego artystycznego i duchowego. Dziękuję Wam za każdą próbę przeciwdziałania zjawiskom, które przytoczyłem wyżej. Nie martwcie się tym, że Wasz głos może zaginąć wśród fali hejterskich komentarzy; to przecież batalia o to, czy w świecie czarodziejów, latających smoków, gadających drzew i magicznych pierścieni "historyczną niedokładnością" będzie wprowadzenie postaci o innym niż biały kolorze skóry. Podziękowania w Waszą stronę równie dobrze mógłby skierować sir Ian McKellen, który po sportretowaniu Gandalfa był wielokrotnie szykanowany za swoją orientację homoseksualną. Jak sam przyznał:
Wielu bezmyślnym ludziom nie podoba się pomysł, że geje mogliby uczestniczyć w ich grach, w ich armii i – najwyraźniej – w ich filmach. 
Jeśli więc po raz kolejny usłyszycie o tym, że "zło (...) może jedynie zniekształcać i niszczyć to, co zostało wymyślone lub stworzone przez siły dobra", wzruszcie ramionami. To wciąż wrzask wielotysięcznej hordy orków – jak to już w świecie Władcy Pierścieni bywa, ci, którzy krzyczą donośnie, na końcu zostają pozbawieni wszelkiej mocy. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj