Wojciech Smarzowski jest obecnie jednym z najważniejszych polskich reżyserów. Na swoim koncie ma takie filmy jak Wesele, Dom zły, Róża i Drogówka, za które niejednokrotnie został nagrodzony zarówno w Polsce, jak i za granicą.
DAWID RYDZEK: Nakręcił Pan ostatnio Bez tajemnic, serial w całości opierający na rozmowie psychoterapeuty z pacjentem. Czy jeśli Wojciech Smarzowski zabiera się za coś takiego możemy przyjąć, że pacjent w jego odcinkach jest alkoholikiem?
WOJCIECH SMARZOWSKI: Wyjątkowo nie (śmiech). Bohaterem odcinków, które ja reżyseruje, jest bardzo młody, niemający jeszcze 18 lat chłopak. Dopiero w trakcie terapii osiąga pełnoletność, co jest o tyle ważne, że jest on zawieszony między rodzicami adopcyjnymi a biologicznymi. Szuka swojego miejsca w życiu, ma kłopoty z akceptacją.
Przy Bez tajemnic bardzo trudno gdziekolwiek poeksperymentować. To serial statyczny, dziejący się w jednym miejscu i opierający się właściwie wyłącznie na dialogach.
- Nie tyle trudno, co zwyczajnie się nie da. Mnie interesuje w tym przypadku najbardziej praca z aktorami. Wszystkie fajerwerki techniczne, choć z zawodu jestem operatorem, przestają mnie powoli interesować. Marzę o tym, że kręcić filmy telefonem, żeby ograniczyć kłótnie pionu operatorskiego i dźwiękowego. Mam nadzieję, że moi współpracownicy tego nie przeczytają, ale wszystko zawsze sprowadza się do historii i aktorów. Kamera jest dla mnie drugorzędna.
Na ile zatem można uznać serial HBO za autorski?
- Żeby mówić o pracy autorskiej trzy elementy muszą być pod kontrolą reżysera: scenariusz, dobór aktorów i montaż. W wypadku Bez tajemnic te czynniki nie zostały do końca spełnione. Mam duży komfort pracy i kredyt zaufania, brałem udział w obsadzaniu aktora i to mój wybór został zaaprobowany, ja też montuję wszystkie odcinki. Natomiast nie pisałem scenariusza. Zawsze decydujący głos jest po stronie stacji zamawiającej produkcję. Praca w telewizji to świetna przygoda, ale nie można tu mówić o pełnej swobodzie.
W serialach reżyser ma mniejsze znaczenie niż w filmach.
- Na samym dole tego serialowego stosu jest – jak ja to zwykle mówię – mielonka. Tam produkuje się taśmowo, po 17 scen dziennie, jak w fabryce. Na samej górze mamy teraz Bez tajemnic. Na świecie jednak seriali z najniższej półki nie brakuje. Są produkcje, w których reżyser ma do powiedzenia nieco więcej, ale z reguły są wtedy jednocześnie producentami lub chociaż współproducentami. Mnie zaś produkcja kompletnie nie interesuje, chcę się zająć tylko opowiadaniem historii.
[image-browser playlist="579229" suggest=""]
fot. Wojciech Matusik / ©2013 DwaBrzegi.pl
Serial jest do tego idealny! Można w nim opowiedzieć dużo dłuższą i bardziej skomplikowaną historię.
- To jest świetna forma wypowiedzi, ale serial zajmuje bardzo dużo czasu. Ja już mam swoje lata i zastanawiam się, ile tych sierpniów jeszcze przede mną. Dlatego też wolę ten czas na razie przeznaczać na kolejne filmy. Czasami jednak myślę o serialu na podstawie "Klary" Izy Kuny, choć to wydaje się daleka przyszłość. Największą przeszkodą jest czas realizacji, bo mam przed sobą sporo innych planów filmowych. Im jestem starszy i robię więcej filmów, za niektóre dostając dodatkowo nagrody, mam więcej do powiedzenia. Moja sytuacja się zmieniła i pomysły, które 20 lat temu byłyby od razu odrzucone, teraz są przyjmowane. Chcę to wykorzystać. Zresztą, i w Bez tajemnic pojawia się siekiera (śmiech).
Bez tajemnic to też chyba pierwszy w Polsce przykład serialu stworzonego naprawdę według tych amerykańskich standardów. To nie tylko sprawia wrażenie telewizji jakościowej, ale nią jest.
- Niestety, w takim TVN-ie czuje się oddech korporacji, dużo więcej jest decydentów. W HBO nie ma pośpiechu – to jest najważniejsze. Pośpiech powoduje, że nie pracuje się dokładnie nad tekstem, nad kolejnymi scenami. Nie ma czasu na duble czy, nie daj Boże, jakiekolwiek większe zmiany. Nieważne, czy materiału jest na 11 czy 15 odcinków, należy zrobić ich 13, bo taka była umowa. Trzeba równać wszystko do jednej matrycy, nawet w tych sztandarowych serialach danej stacji. Jeśli chodzi o pracę na planie, nigdy jeszcze nie miałem takiego komfortu jak w przypadku Bez tajemnic.
Nawet podczas produkcji filmu?
- Przy filmie zawsze brakuje pieniędzy, zawsze dni zdjęciowych jest za mało. Robiliśmy na przykład w Drogówce bardzo trudną scenę kaskaderską w warszawskim metrze. Mieliśmy do sfilmowania akcję w trzech obiektach i jakieś 3-4 godziny. W tych kilku godzinach trzeba było także przywieźć, porozkładać i przygotować sprzęt. Byliśmy dobrze przygotowani logistycznie, wszystko wcześniej było przećwiczone, ale zwyczajnie nie było czasu na powtórki. Na dodatek Bartek Topa po jednym ze skoków doznał kontuzji i miał potem problemy z nogą. Ostatecznie udało się nam to zrobić, ale w warunkach amerykańskich na planie moglibyśmy spędzić nie trzy godziny, ale dwa dni. Bardzo chciałbym móc nie wiedzieć, ile mam czasu na zdjęcia. Po prostu przyjść na plan i kręcić do skutku. Oczywiście nie chodzi o to, żeby robić zawsze kilkanaście dubli, ale dobrze byłoby mieć margines na błąd. Tego w polskim kinie nie ma.
Czyli jak zwykle za mało pieniędzy.
- Też, ale to się nie ogranicza tylko do pieniędzy. Brakuje u nas producentów z wizją. Być może ci, którzy teraz zaczynają patrzą na to wszystko nieco inaczej i zakładają – co jest fundamentalne – że można zarobić na filmie po premierze, a nie już w trakcie jego realizacji. Tymczasem u nas jak najszybciej ludzie chcą wymienić polonezy i stare kredensy. Próbują wycisnąć z filmu pieniądze już w trakcie produkcji, a po premierze może z nim się dziać, co chce.
[image-browser playlist="579230" suggest=""]
fot. Wojciech Matusik / ©2013 DwaBrzegi.pl
Ale Pan z budżetem na swoje kolejne filmy nie ma problemów.
- Zawsze jest to suma mniej więcej jaką potrzebuję, nie mam pod tym względem luksusu. Jednak nie narzekam, bo robię filmy – nie każdy ma na to szansę. Po "Małżowinie" na kolejną moją produkcję trzeba było czekać osiem lat. Między następnymi były z kolei pięcioletnie przerwy. Wyciągnąłem z tego wnioski, byłem lepiej przygotowany, w rękach zawsze miałem przynajmniej dwa scenariusze. Poza tym przestałem być anonimowy, dostrzegli moje filmy zarówno widzowie, jak i krytycy. Stąd jest mi dużo łatwiej. Pytanie do debiutantów, jak oni sobie radzą? Pewnie nie jest kolorowo.
Mówi się, że najtrudniej jest znaleźć fundusze nie na pierwszy, a na drugi film.
- Podobnie jest chyba z drugą płytą w branży muzycznej. Czy zespół się rozwija? Czy reżyser ma coś nowego do powiedzenia? To są zawody, na których zawsze ciąży presja. Trzeba się po prostu starać robić swoje, a przy odrobinie szczęścia i talentu jakoś pójdzie.
Zatem, ile ma Pan jeszcze do powiedzenia?
- Na razie kończę montować "Pod Mocnym Aniołem" na podstawie książki Jerzego Pilcha, którego premiera będzie w styczniu przyszłego roku. Oprócz tego piszę scenariusz o ludobójstwie na Wołyniu i mam jeden tajny projekt, o którym nie mogę nic mówić. To plany na najbliższe dwa czy trzy lata. Poza tym mam już dwa kolejne tematy. Póki co pozostają one w fazie szkicu, bo sam nie wiem, kim będę, jak skończę poprzednie projekty. Nie wiem, jaką historię będę chciał opowiedzieć za trzy lata. Do tych ogólnych pomysłów dopiero potem dołożę konkretną sprawę, teraz jest na to za wcześnie. Podejrzewam, że po filmie o Wołyniu będzie trudno mi się pozbierać i będę musiał znaleźć sposób na odreagowanie. Takim tematycznym wyzwoleniem była już Drogówka, którą zrobiłem po bardzo trudnej i przytłaczającej Róży. Być może zajmę się czymś lżejszym, jakąś opowieścią o miłości? Pomysłów mam sporo.
Podczas debaty o kinie historycznym na Dwóch Brzegach profesor Tadeusz Szczepański, polski historyk filmu, powiedział, że wolałby, aby film o Wołyniu powstał na Ukrainie.
- To już - z całym szacunkiem - jego sprawa, choć muszę przyznać, że miałem dość podobny pomysł. Mój początkowy plan na film o ludobójstwie na Wołyniu – nie o rzezi wołyńskiej, to istotna różnica – był taki, że chciałem podzielić się tym pół na pół z ukraińskim reżyserem. Idea takiego połączenia wydawała mi się bardzo szlachetna i myślę, że dzięki temu film mógłby sporo zyskać. Natomiast problem polega na tym, że nie ma na Ukrainie reżysera, który byłby dobry, z którym zgadzałbym się pokoleniowo. Jeżdżę po różnych festiwalach i gdyby taki 40-latek był, to bym go znał. W ten sposób taki pomysł na film upadł.
A czemu tak długo musimy czekać na produkcję o tej tematyce? Niektórzy mówią, że wina polityki historycznej prowadzonej przez Polski Instytut Sztuki Filmowej.
- To chyba bardziej kwestia historii ostatnich lat, dopiero od niedawna zaczęło się o tym mówić. Wcześniej były widocznie inne tematy, które domagały się przeniesienia na ekran. Nie winiłbym za to PISF-u, ale raczej samych twórców. Gdyby pan Andrzej Wajda chciał zrobić film o Wołyniu, myślę, że nie miałby z tym problemów. Gdyby miał się za to wziąć debiutant, mogłoby być różnie. Nie było po prostu chęci ze strony bardziej doświadczonych reżyserów. Tak się złożyło, że ja do tego w końcu dojrzałem i miejmy nadzieję, że mi się to uda. To powinien być film dużo droższy od tych, które zrobiłem do tej pory. Pamiętam, że po nakręceniu Róży, powiedziałem sobie: "Nigdy więcej filmu historycznego". W Polsce zwyczajnie nie ma na to pieniędzy. Ciekawych wizji nie brakuje, ale środków na ich realizację już tak. W naszym wydaniu często to wygląda tak, że dwóch żołnierzy siedzi w okopach i opowiadają o tym, co widzą. Widz oczywiście musi sobie to wyobrazić. Jak sobie przypomnimy Kompanię braci to już w ogóle wypada tylko spojrzeć w buty, bo wstyd robić takie kino jak u nas. Jakoś sobie jednak to wszystko po Róży i Drogówce ułożyłem w głowie i zdecydowałem się robić film o Kresach. Nie będzie to łatwe, ale spróbuję.
Nikt nie ma takich pieniędzy na seriale czy filmy historyczne jak Amerykanie. W porównaniu z nimi przegramy nie tylko my, ale także każdy inny kraj europejski.
- Owszem, ale ja sobie dzielę filmy na dobre i złe, nie na historyczne i współczesne. Róża dla mnie jest filmem o miłości, choć rzeczywiście tło jest tam dość istotne. Zdarzają się natomiast filmy z akcją osadzoną w czasach obecnych i są one dużo droższe niż produkcje historyczne.
Więc po prostu w Polsce w ogóle brakuje pieniędzy na filmy?
- Zawsze jest i będzie za mało. Na szczęście od czasu powstania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej jest więcej nowych produkcji i łatwiej jest zadebiutować. Niemniej dobrze by było, gdyby tych źródeł, z których można wziąć pieniądze, było więcej. W Polsce są to na przykład telewizje, ale niestety z nimi różnie bywa. Zawsze wiadomo, co się kryje za produkcją TVN – wszystko musi być lekkie, ładne dla oka, wręcz plastikowe. Tego typu kino zwykło się nazywać ostatnio frekwencyjnym, co mnie bardzo śmieszy. W Telewizji Publicznej również była ostatnio niezła zapaść, dopiero teraz zdaje się to zmieniać. Nie mamy żadnej fabryki filmów, która mogłaby wspierać Instytut lub nawet go zastąpić.
Brakuje w Polsce kina środka. Albo mamy głośną produkcję historyczną, albo tandetną komedię romantyczną z ogranym twarzami.
- Sytuacja powoli się zmienia. Wystarczy spojrzeć na tegoroczny festiwal w Gdyni. Co prawda zwiększono liczbę filmów konkursowych z dwunastu do szesnastu, przez co poziom ogólny nieco spadł, ale nie zmienia to faktu, że mamy stamtąd 6-7 filmów, które będzie można bez wstydu pokazać i w Polsce i za granicą. W tym także te filmy środka.
Pana twórczość można pokazywać za granicą? To kino dość hermetyczne.
- Jak najbardziej można. Róża zyskała łatkę filmu zrozumiałego wyłącznie dla Polaków, ale przecież byliśmy z tą produkcję zapraszani na festiwale na całym świecie. Nawet do krajów bardzo odległych kulturowo, bo Róża trafiła do Egiptu i Indii, a zdarzało się tam jeszcze jej dostawać nagrody. Moje filmy czy produkcje innych polskich reżyserów są zatem wystarczająco uniwersalne, by sprzedać je za granicą. Kuleje za to promocja – w ostatnich latach na przykład kino czeskie, jakie by nie było, robiło wielką karierę na całym świecie. Studio Barrandov, a także inne przedsiębiorstwa zza naszej południowej granicy, były koproducentami wielu filmów i w ten sposób zyskiwały kontakty i budowały swoją pozycję w branży. Teraz tę rolę przejęli Rumuni, którzy mają kadrę z doświadczeniem zdobytym w Stanach Zjednoczonych i fantastyczne plenery. A my, Polacy, nie jesteśmy wciąż atrakcyjni dla dużych festiwali i koproducentów. Przegraliśmy ten wyścig, chociażby ze wspomnianym Barrandovem.
Kiedy przyjdzie w końcu moda na kino polskie?
- Zależy jak to rozumieć. Mamy prawdziwych miłośników kina, którzy chodzą na każdy seans, szperają, szukają dobrych filmów. Ale wyniki ostatecznie nabijają ludzie, których bawią żarty o pierdzeniu. W Czechach jest tak, że kiedy powstaje film rodzimej produkcji, to każdy musi go zobaczyć. To jest fajna sprawa!
Kwestia polskiej mentalności. Nie chodzimy na wybory, ale narzekamy na polityków. Nie chodzimy do kina, ale narzekamy na polskie filmy.
- Średnia wieku na festiwalach w Niemczech to 40 lat. Ci ludzie mają pieniądze, mają już ułożone życie i odczuwają potrzebę obcowania z kulturą. U nas, gdy nie ma studentów, nie ma festiwalu. Tylko młodzi ludzie chodzą do kina. To się wiąże ze statusem materialnym społeczeństwa, ale też tym brakiem potrzeby zderzenia się z czymś bardziej skomplikowanym, czymś, co wymaga myślenia.
Pan w swoich filmach nie lubi ułatwiać.
- Tworzę je tak, żeby można było obejrzeć je dwa lub trzy razy i za każdym razem odkrywać w nich coś nowego. Za pierwszym razem skupiać się wyłącznie na akcji, a potem odkrywać dodatkowe, bardziej ukryte, nieoczywiste znaczenia. Nie chcę, żeby to było kino dla każdego. Wolę skupić się na ludziach, którzy oczekują pewnego wyzwania. Nie chodzi o to, by zawsze wszystko mówić wprost i dawać napis "Wołyń, 1943". Można, ale po co? Kiedy idę do kina nie chcę, żeby wszystko podano mi na tacy. Oczekuję prowokacji, poruszenia, powodu do zastanowienia się. Jeśli po filmie ma się chęć zgłębienia tematu, sięgnięcia po książkę, to znaczy, że to było dobre kino.