Wojownicze Żółwie Ninja to film wyjątkowy pod wieloma względami. Zwłaszcza gdy spojrzymy na niego i jego kulisy z perspektywy czasu. W 1990 roku familijne produkcje tworzyło się inaczej niż współcześnie. Można uznać, że Wojownicze Żółwie Ninja – obok Goonies czy Pogromców duchów – pokazują etap w historii tego gatunku, gdy twórcy traktowali młodego widza poważniej niż obecnie. To obrazuje się między innymi we wszechobecnym mroku wizualnym. Nowy Jork rzadko pokazywany jest w ciągu dnia, a większość scen – zwłaszcza tych z żółwiami – kręcono wieczorami lub nocą. Ma to fabularne uzasadnienie, bo żółwie chciały utrzymać swoje istnienie w tajemnicy, więc mogły wychodzić tylko po zmierzchu. I to nadaje produkcji specyficzny klimat, który po latach pozwala inaczej na nią spojrzeć. Twórcy nie bali się mroku, brudu i scenerii, która najmłodszych zwyczajnie mogła wystraszyć. Ta wizja ma w sobie wiele uroku, pozwalającego docenić to, co tutaj zostało stworzone. Zwłaszcza że przesłanie o wartości rodziny nadal dobrze wybrzmiewa w tej opowieści.   Sam film współcześnie jest raczej przyjazny młodemu widzowi. W latach 90. narzekano na przemoc i broń ninja, ale obecnie wydaje się to bardzo stonowane. W kreskówkach dla najmłodszych często jest więcej agresji, wybuchów i akcji. A skoro już o akcji mowa – pod tym kątem film wygląda całkiem nieźle, bo twórcy zwyczajnie oparli się na pracy kaskaderów, ale podeszli do tego z wyraźnym dystansem. Dlatego walki żółwi z siepaczami klanu Stopy są pokazami sztuk walki, ale bywają też głupkowate, przeszarżowane i mają specyficzny humor. To właśnie w tym aspekcie czuć klimat związany z żółwiami ninja. W jakimś stopniu w filmie uchwycono ducha tych postaci, a takie podejście do pojedynków to doskonale obrazuje. Wielki podziw należy się kaskaderom grającym w kostiumach bez klimatyzacji. To, że wyczyniali takie rzeczy, świadczy o ich wielkim poświęceniu. Te wszystkie sceny wyszły tak dobrze i w jakimś stopniu przetrwały próbę czasu prawdopodobnie dlatego, że za produkcję odpowiadało studio Golden Harvest z Hongkongu, a więc osoby, które wiedziały, jak kręcić takie rzeczy. Wpływ tej szkoły filmowej jest wyraźnie widoczny w scenach akcji. Wiele do życzenia pozostawia jedynie ostatni pojedynek ze Shredderem – jest kuriozalny, a momentami głupio uproszczony. Jego finał sprawia, że trudno poczuć choćby minimum satysfakcji. A to przecież coś, co powinno generować największe emocje. Muszę natomiast przyznać, że produkcja nadal bawi – rozśmieszyć może szczególnie fanów Sama Rockwella, który miał wówczas 21 lat i zagrał małą rólkę zbira.  Żółwie nawet po latach wyglądają świetnie. Widać, że Jim Henson i jego pracownicy wykonali kawał dobrej roboty. Ba, preferuję zdecydowanie taki wizerunek bohaterów niż to, co oglądaliśmy w animowanym komputerowo filmie aktorskim Wojownicze żółwie ninja z 2014 roku. Co więcej, hit z 1990 roku nabiera dodatkowego znaczenia, ponieważ jest jednym z ostatnich projektów Hensona przed śmiercią w maju 1990 roku. Do tego kukiełka Splintera nadal robi bardzo imponujące wrażenie, bo postać ma więcej charyzmy i charakteru niż jej wersja z tego kitu z 2014 roku. Jak na produkcję całkowicie niezależną osiągnięto tutaj ponadczasową jakość. 
fot. New Line Cinema
+1 więcej
To wszystko jest tym bardziej zaskakujące, że Wojownicze Żółwie Ninja były filmem produkowanym niezależnie i niskobudżetowo. Największe hollywoodzkie studia odmawiały producentom, bojąc się kompromitacji w box offisie. Mimo że w 1987 roku powstał serial animowany Wojownicze Żółwie Ninja, a zabawki sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, nie wierzono w sukces tego projektu. Nic w tym dziwnego, bo mnóstwo filmów familijnych szło tą samą drogą, inspirując się mrocznym klimatem, ale wiele ponosiło klapę w box offisie (choćby Kaczor Howard). Włodarze studiów patrzyli więc na sytuację dość pragmatycznie. Ostatecznie produkcją i dystrybucją zajęło się New Line Cinema – studio wówczas bardzo niezależne, a dziś znane z wielu hitów. Efekt? Przy budżecie 13,5 mln dolarów zebrano fenomenalne 202 mln dolarów z całego świata. Zadziwili tym świat i stali się najbardziej dochodowym niezależnym filmem w historii. Dwie kontynuacje, choć zarobiły swoje, nigdy nie powtórzyły ani sukcesu komercyjnego, ani też tego wyjątkowego i ponadczasowego odbioru widzów. Co więcej, przy sequelu to ci wielcy zaczęli błagać o to, by przejąć projekt, ale producenci byli nieugięci i pozostali wierni New Line Cinema. Gdy wspominam lata 90. i seanse Wojowniczych Żółwi Ninja na VHS, przypomina mi się przekomiczne tłumaczenie lektora, który tytuł zaprezentował jako "Żółwie mutanty rycerze ninja", a Shredder w tej wersji był Szatkownikiem. Taki był urok tamtych czasów. To tłumaczenie pewnie wciąż jest gdzieś dostępne i młodszych odbiorców może zwyczajnie zaskoczyć. To, co jednak szczególnie zapadło mi w pamięć i po latach nadal stanowi zaletę, to serce i pasja twórców. To nie jest film doskonały – scenariusz miejscami jest kuriozalny – ale dzięki emocjom, solidnej jakości realizacyjnej i prawidłowemu uchwyceniu ducha tego, czym są żółwie ninja, nawet teraz ma swój urok. Twórcy rozumieli swoich bohaterów i konwencję produkcji, dlatego potrafili dać nam po prostu fajną rozrywkę. Udało się tutaj coś, czego Hollywood kompletnie nie zrobiło w wersji z postaciami w CGI. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj