Artur Zaborski: Mel Gibson nie ma w ostatnich latach dobrej prasy, odkąd media nagłośniły jego niesławne wypowiedzi o Żydach i homoseksualistach. Ale to równocześnie wciąż świetny aktor i reżyser – nie miał więc Pan oporów przed współpracą z nim? Luke Bracey: Nie. Każdy, kto pracował z Melem, może powiedzieć, że jest przepełniony dobrą energią, a praca z nim to przyjemność. Ma mnóstwo świetnych pomysłów, no i oczywiście jest bardzo utalentowany. Spotkanie z nim to była okazja, której nie mogłem przegapić. Kiedy tylko okazało się, że mam możliwość zagrania w jego filmie od razu byłem na tak. Co jest takiego wyjątkowe w Gibsonie, co wyróżnia go spośród innych reżyserów? Przez to, że sam jest aktorem, bardzo pomaga każdemu, kto gra w jego filmie. Sprawia, że nasza robota jest prostsza. Mel ma tę rzadką umiejętność, że potrafi nie tylko zawrzeć w filmie dokładnie te emocje, które chce przekazać, ale jest też w stanie zrobić dzieło świetne technicznie. Potrafił nakręcić sceny wojenne, w których widać przerażenie na twarzach aktorów. Bo tak nami umiał pokierować. Nie żałuję żadnej przepracowanej z nim sekundy. Sporo się dzięki niemu nauczyłem, a praca z nim sprawiła, że zacząłem dostrzegać szczegóły i patrzeć na aktorstwo w szerszej perspektywie. Zrozumiałem, jak świadomym jest reżyserem, kiedy kręciliśmy jedną z wielu scen zbiorowych. Ludzie ubrani w mundury biegali po planie, a Mel skupiał się na tym, żeby w kadrze widoczne były także ich twarze. Nie chciał, żeby wojsko było masą, grupą jakichś ludzi, tylko żeby składało się ze zindywidualizowanych, pojedynczych istnień. Tak bardzo świadomie pracował nad swoją koncepcją. To, co mi najbardziej zaimponowało, to fakt, że wszystko, co Mel chciał tym filmem przekazać, zostało przekazane. Czyli co konkretnie? Na czym najbardziej mu zależało? Mel chciał zrobić film o tym, jak kruche jest ludzkie życie. Oglądając Hacksaw Ridge, naprawdę uświadamiasz sobie, jak mało potrzeba, by je stracić. To coś więcej niż film antywojenny. To głęboka refleksja na temat tego, jak wyniszczającym i bezwzględnym procesem jest wojna. Nieważne, jakie decyzje podejmują żołnierze, w ułamku sekundy setki żyć zostaje odebranych. Wściekam się, kiedy ktoś twierdzi, że Gibson w swoich filmach gloryfikuje wojnę. Nie robi tego w najmniejszym nawet stopniu. Co w takim razie bardziej zachęciło Pana do wzięcia udziału w tym projekcie – przesłanie czy postać Gibsona? To był pierwszy scenariusz, który przeczytałem w ubiegłym roku, trafił w moje ręce jakoś na samym początku stycznia. Po jego lekturze powiedziałem agentowi, że mogę zagrać nawet drzewo, byleby tylko wziąć udział w tej produkcji. To niesamowita historia, którą miał nakręcić Mel Gibson. Idealne połączenie. Uwielbiam jego filmy, jestem też wielkim miłośnikiem kina wojennego. Zbiór tych wszystkich czynników był jak prezent od losu. Pragnąłem wziąć udział w tej produkcji i na szczęście dostałem taką szansę. Lubi Pan kino wojenne, ale rzadko pan w nim występuje. Nie pamiętam Pana z filmów batalistycznych. Rzeczywiście, rzadko gram w tym gatunku, ale teraz będę robił to częściej. Spodobało mi się. Miałem sporo zabawy podczas kręcenia scen pirotechnicznych. Czułem się przy nich jak dzieciak, który bawi się w wojnę. Działanie Desmonda T. Dossa, głównego bohatera filmu, napędza wiara. Religia ma dla niego duże znaczenie. Dla Gibsona wiara też jest ważna, zwłaszcza wiara w kino. To naprawdę piękne mieć dziś taką niezachwianą wiarę, zaufanie i pewność siebie. Według mnie swoją religię można znaleźć we wszystkim – w wierze, w naturze, w związkach z innymi ludźmi. Sam wyznaję taką właśnie wiarę. Uważam ją za coś, co można osiągnąć i praktykować na wiele sposobów. Według mnie supermocą Desmonda T. Dossa jest jego umiejętność wiary w siebie, wiary we własne przekonania, w to, że to, co robi, jest słuszne. On nie ma w tej kwestii wątpliwości. Zastanawiał się Pan na planie, jakby się zachował na jego miejscu? Oczywiście, nie dało się o tym nie myśleć. Za każdym razem, kiedy patrzyłem na Andrew Garfielda i widziałem w nim Desmonda T. Dossa, myślałem, jak do cholery, to chucherko znalazło w sobie tyle pewności siebie, by bronić swojej religii, swoich ideałów do końca. By stawić czoła tym wszystkim byczkom z armii i obronić swoje przekonania. Nie sądzę, bym na jego miejscu był w stanie zachować się tak samo, chociaż bardzo chciałbym w to wierzyć. Bardzo się cieszę, że oddajemy tym filmem hołd człowiekowi, który pokazał nam, że takie zachowanie jest możliwe. Desmond T. Doss zmarł przed ukończeniem filmu. Miał Pan okazję poznać jego albo osoby z jego otoczenia? Niestety, nie. Obejrzałem mnóstwo nagrań z weteranami wojennymi w roli głównej, jednak nigdy nie poznałem żadnego osobiście. Budowałem swoją postać na bazie własnych przekonań i wyobrażeń. To interpretacja, a nie oddanie rzeczywistości jeden do jednego. Czy w takim razie mógł Pan zrozumieć zachowanie Dossa? Był Pan w stanie sympatyzować z człowiekiem, który odmówił noszenia broni w armii? Pański bohater potępia go. Nie dziwię się, że Doss został potępiony przez większość ludzi. Taka osoba w wojsku, która sprzeciwia się panującym tam regułom, jest jak piłkarz, który nie chce przyjmować piłki – taki zawodnik jest bezużyteczny dla zespołu. Taki prawdopodobnie był pierwszy odruch, pierwsza ocena Desmonda, której dokonali jego przełożeni i koledzy. Zastanawiali się, czy nie przyczyni się do tego, że zginą ludzie w jego jednostce. Moja postać to bardzo praktyczny gość. Nienawidzi Dossa za to, że nie nosi karabinu, tylko martwi się, że będzie ciężarem dla innych, kiedy zrobi się gorąco. Dlaczego ktoś miałby chcieć ryzykować i iść do boju z takim żołnierzem u boku? – Dzięki za wsparcie, ale poradzimy sobie bez ciebie – mówi w pewnym momencie mój bohater. Nie wiem, czy sam też nie myślałbym w taki sam sposób. Bo o tym, że Doss się nadaje, przekonujemy się dopiero, kiedy zaczyna się bitwa. Okazuje się wtedy, że Desmond jest najlepszym zawodnikiem na boisku, nawet jeśli nie ma przy nodze piłki. Pana bohater to konkretny gość, nie pozwala sobie na emocje, działa zadaniowo, nie rozczula się nad sobą. Moja postać to twardziel na zewnątrz i w środku. Przez to, że wszedłem w rolę dość mocno, nie dawałem się porwać emocjom pojawiającym się w filmie na planie. Podczas kręcenia w ogóle na mnie nie działały. Tak mi się przynajmniej wydawało. Bo już kilka tygodni później okazało się, w jak wielkim błędzie jestem. Chwaliłem się rolą u Gibsona przed osobą, którą dopiero co poznałem. Opowiadałem jej o moim bohaterze, jak i o całym projekcie. I nagle, ni z tego, ni z owego, zacząłem płakać. Te wszystkie emocje nagle wyrwały się ze mnie, co pozwoliło mi uświadomić sobie, jak wiele ich w sobie nagromadziłem i jak mocna jest historia, którą opowiedzieliśmy. Podczas pracy starałem się wiernie odegrać mojego bohatera – człowieka pragmatycznego, silnego, będącego realistą, dlatego byłem podwójnie zaskoczony moim wybuchem emocji podczas tamtej rozmowy. Odcinałem się emocjonalnie podczas kręcenia filmu, byłem postacią, a nie sobą. A to niemożliwe, żeby się odciąć od siebie, od swojej emocjonalności. Na szczęście. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek przydarzyła mi się podobna sytuacja. To było bardzo ważne dla mnie doświadczenie. Dużo mi uświadomiło na temat mnie samego, jak i pracy, którą wykonuję.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj