Jedną z moich ulubionych scen w historii kina jest ta z Train of Life, filmu opowiadającego o heroicznej, choć ukazanej w karykaturalny sposób ucieczce Żydów przed niemieckimi oprawcami. W pewnym momencie zmierzający do Palestyny bohaterowie spotykają Cyganów. Pomiędzy obiema grupami uciekinierów dochodzi do osobliwego pojedynku muzycznego – żydowski klezmer musi zmagać się z dźwiękiem cygańskich skrzypiec. Atmosfera gęstnieje, w ruch idą kolejne instrumenty. Nagle to, co mogłoby równie dobrze skończyć się wzięciem za łby, układa się w zaskakująco spójną całość – takty zaczynają się znakomicie równoważyć, a gdzieś na zapomnianym przez świat odludziu rozbrzmiewa symfonia żydowsko-cygańskich motywów, która rozpromienia zatroskane twarze walczących o życie bohaterów. To tylko chwila zapomnienia, ekranowa fatamorgana, bez dwóch zdań piękniejsza niż otaczająca nas rzeczywistość. Z drugiej jednak strony niewątpliwie potrzebna, o czym przekonują nas ostatnie dni, w trakcie których w naszym kraju kultura została zaprzęgnięta do wozu imaginacji i oddana pod bat politycznego woźnicy. Celem tego tekstu nie jest dorzucenie trzech groszy do wystawionego w operze sfery władzy spektaklu; skupmy się raczej na tym, co nas wszystkich łączy, a co dzieli. Gdzieś na drugim biegunie politycznych zawirowań w Polsce pojawia się problem tego, w jak arbitralny sposób kultura zostaje wykorzystana przez rodaków w ich partykularnych celach, które wybrzmiewają może nawet nie tyle we wiatrach historii, co już w dziejowym huraganie. Kraj nad Wisłą zamienił się w poletko podjazdowych wojenek z Innością – przede wszystkim narodowościową, której emanacje w naszym państwie w ostatnich dniach coraz częściej przybierają formę straszaka. Z jednej więc strony poczciwy ekranowy kaznodzieja z Sandomierza miał zmierzyć się z arabskim terrorystą. Z drugiej zaś trudna polska historia podejścia do Żydów w czasach II wojny światowej chce zostać rozpisana pod dyktando jednowymiarowej perspektywy, w której emitowany przez TVP serial Sprawiedliwi jest „cacy”, a Pokłosie zdecydowanie „be”. Oba przypadki mają rzecz jasna zupełnie inne podłoże, ale doskonale pokazują, jak łatwo wprowadzić rodaków w zbiorową paranoję, ocierającą się poniekąd o znamiona poddania się propagandzie. Doprowadza mnie do szewskiej pasji fakt, że sprawy, które powinny być dyskutowane na politycznym i akademickim gruncie, doprowadzają nas do podziałów także poprzez oddziaływanie kultury. Są w Polsce ludzie, którzy traktują ją jak kurtyzanę na usługach swojego polityczno-historycznego widzimisię, jedynie słusznego spojrzenia na cywilizację, które z natury rzeczy miałoby być nieomylne. Teoretycznie rozmowy trwają, w praktyce zaś rodacy zaczynają się zastanawiać, kogo i dlaczego należy się bać? Kilkanaście dni temu oczy Polaków zwróciły się w kierunku Sandomierza. To tam miała rozegrać się zapowiadana wszem wobec bitwa Ojciec Mateusz z arabskim zamachowcem, który w celach terrorystycznych szykował wymierzoną w okolicznych mieszkańców bombę. Zanim odcinek został w ogóle wyemitowany, wielu z nas miało już swoje stanowisko w całej sprawie. Sieć zalała fala dyskusji na temat terroryzmu, Arabów i w ogóle imigrantów, a Sandomierz sam w sobie zaczął jawić się już nie jako przedmurze, ale ostatni bastion chrześcijaństwa. Pojawiały się głosy o „prawicowej propagandzie”, choć co bardziej rozsądni komentatorzy kręcili głowami z niedowierzaniem, upatrując tu intrygi nie tyle politycznej, a marketingowej. Koniec końców na ekranie zobaczyliśmy mówiącego po polsku imigranta, który nie bombę, a nieco rozklekotany ładunek podłożył z powodów rodzinnych. Co więcej, scenarzyści odcinka pozwolili widzom przejrzeć się w większości bohaterów jak w zwierciadle – dostaliśmy tu więc wyważone dysputy o zjawisku migracji i związanym z nim zagrożeniach, wszechogarniającą miłość na modłę greckiego agape zestawioną z obawami przed nadejściem Tanatosa. Ojciec Mateusz zdemaskował więc nie przyczajonego w naszym narodzie terrorystę, a paranoiczną momentami głupotę rodaków, którzy dookoła siebie widzą lęki, zagrożenia i inne psychozy. Jakby na sam dźwięk słowa „Arab” Polacy czym prędzej biegli do okopów, powstałych na polu bitwy o wizję współczesnego świata. Nie miało tu specjalnego znaczenia, pod jaką flagą chcesz chodzić na manifestacjach – irracjonalna gorączka i głupawka ogarnęły zwolenników przeróżnych ideologii. Sęk w tym, że ojciec Mateusz nie tylko wystrychnął nas na dudka, ale jeszcze chciał zafundować potencjalnym owieczkom katharsis. Nic z tych rzeczy. Minęło kilkanaście dni, a w Polsce powstaje kolejny odcinek serialu pt. Przyczajony Arab, ukryty Żyd.
Źródło: TVP/screen
Trwa obecnie debata nad zaproponowaną przez rządzących ustawą o Instytucie Pamięci Narodowej, która w ekspresowym tempie pogorszyła stosunki dyplomatyczne z Izraelem. Nie jest to naturalnie miejsce na punktowanie wszystkich „za” i „przeciw” całej sytuacji. Problem polega na tym, że jednym z argumentów pojawiających się w debacie publicznej staje się rozliczanie z historią za pomocą kultury. Podnoszone są choćby takie głosy, że gdy Niemcy zabierali się za serial Unsere Mütter, Unsere Väter, rodacy, miast odpowiedzieć na rzekomy historyczny rewizjonizm zza Odry, woleli stworzyć Pokłosie – film, który dla części środowisk politycznych w naszym kraju po dziś dzień jest ością w gardle. Sprawa produkcji Władysław Pasikowski i Ida była już przedyskutowana z bodajże każdej możliwej perspektywy; obecnie tytuły obu dzieł powracają raczej w kontekście tego, co w naszym kraju powinno się kręcić, a za które historyczne tematy nigdy nie zabierać. Mocarstwowe plany rządzących w zakresie X Muzy zakładają przecież powstanie wysokobudżetowych filmów, które odkryją przed rzeszą nieuświadomionych rodaków złote karty polskiej historii. Sęk w tym, że większość z nich wolałaby zapewne zobaczyć całą talię, a nie wyłącznie asy w rękawie w postaci przygód rotmistrza Pileckiego czy Dywizjonu 303. Nie zrozumcie mnie źle – na ekranie Polakom zostało wciąż mnóstwo do opowiedzenia, a materiału z pewnością starczy na jeszcze kilka reżyserskich pokoleń. Są jednak tematy, przy których wolimy zachowywać się poniekąd na zasadzie „nic nie widziałem, nic nie słyszałem”. Jakby Polacy żyli w jakimś mentalnym Ciemnogrodzie i trzeba im nieustannie tłumaczyć, dlaczego stodoła w Jedwabnem nigdy się nie wydarzyła, a jeśli nawet tak, to inaczej, niż nam to przedstawiono. Znów pojawia się strach i wszędobylskie szufladki – stajesz się ksenofobem, rasistą, antysemitą, oszołomem, zadufaną w sobie konserwą. Nie ma znaczenia, jaką ideologią się w życiu kierujesz. Jesteś wszystkim innym, tylko nie możesz już być po prostu sobą.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj