Zaczęło się niewinnie. Może nie pod względem popularności marki, bo ta była już hitem na całym świecie, ale ze względu na fabułę. Trójka głównych bohaterów to jeszcze dzieci, nawet nie nastolatkowie, mają przecież po 11 lat. Kto zatem lepiej przedstawi nam dziecięcą historię, jak nie reżyser filmu, którym polska telewizja raczy nas co każde Boże Narodzenie? Chris Columbus ze swojego zadania wykazał się znakomicie - wykreowany przez niego świat, gdzie istnieją zarówno mugole i czarodzieje do dziś robi wrażenie. Zresztą, zdecydowana większość dekoracji i planów została bez zmian, podlegały one jedynie drobnym modyfikacjom. A i te po części były wymuszone tylko książkami J.K. Rowling, które przecież podczas produkcji pierwszych pięciu filmów wciąż się dopiero ukazywały.

Columbus zachował się niczym czarodziej odznaczony Orderem Merlina I klasy - przywołał idealnych do ról aktorów, ujarzmił prawdziwego smoka w dziedzinie muzyki filmowej i wreszcie bezbłędnie transmutował książkę w film. "Kamień filozoficzny" był kasowym hitem i został ciepło przyjęty przez krytyków, zresztą jak każdy kolejny obraz z tej serii.

[image-browser playlist="609626" suggest=""]TM & © 2001 Warner Bros. Entertainment Inc.

Problem z adaptacją pierwszego tomu serii był taki, że wprawdzie potteromaniacy wychodzili z seansów zadowoleni, o tyle cała reszta już niekoniecznie. Film niestety stał się chyba jeszcze bardziej dziecinny niż książka, przez co cała historia mogła być odebrana zbyt trywialnie. Nie udało się uszczęśliwić tych dwóch grup (znających i nie pierwowzór) w jednakowym wymiarze. Czy byłoby to możliwe? Wydaje się, że tak, biorąc pod uwagę mającego w podobnym czasie premierę "Władcę Pierścieni: Drużynę Pierścienia".

"Komnata tajemnic" pod względem stylu niewiele odbiegała od poprzedniej części. Znów pozostała bardzo wierna książce i znów była lekką familijną rozrywką. Chris Columbus wyszedł ze starcia z Potterem mimo wszystko obronną ręką i każdy kolejny reżyser filmów z serii o młodym czarodzieju korzystał z jego dziedzictwa.

[image-browser playlist="609627" suggest=""]TM & © 2002 Warner Bros. Entertainment Inc.

Pierwsze dwa filmy (jak i trzeci) to także nadanie produkcjom tonu muzycznego. Oprawą zajął się John Williams, można powiedzieć specjalista od wielkich filmowych serii. Po mistrzowskich tematach z "Gwiezdnych wojen", "Parku Jurajskiego" i "Indiany Jonesa" było wiadomo, że i "Harry Potter" dostanie wspaniały, wpadający w ucho motyw muzyczny. I zgodnie z przepowiednią, stało się - soundtrack Williamsa choć może nie rewolucyjny i nowatorski, był fantastyczny i przede wszystkim naprawdę czarujący. Całe szczęście, że konsystencja tej magii w tych kompozycjach była tak gęsta jak eliksir wielosokowy, inaczej mogłaby nawet wylać się z głośników.

Warner Bros. dostrzegło wspomniane problemy i zdecydowało się na zmianę na stołku reżysera - twórcę "Kevina sam w domu" zastąpił Alfonso Cuarón. Trudno było wtedy powiedzieć, że to strzał w dziesiątkę, bo meksykański artysta nie miał na swoim koncie praktycznie żadnych znaczących produkcji. Miał jednak wizję i to wizję bardzo ciekawą. "Więzień Azkabanu" stał się mroczniejszy, dojrzalszy i dużo bardziej intensywny pod względem dramaturgii wydarzeń. Można by rzec sequel idealny. Prawie. To wszystko uzyskano, a szczególnie to ostatnie, poprzez skrócenie czasu trwania obrazu - w stosunku do "Komnaty tajemnic" trzeci film jest krótszy o ponad 20 minut. Jak można się domyślić, ucierpiały na tym nie napisy końcowe, ale warstwa fabularna. Po macoszemu potraktowano mecze Quidditcha i praktycznie pominięto wątek genezy Mapy Huncwotów. Zmiany w ogólnym rozrachunku wyszły na dobre, ale wciąż nie była to adaptacja idealna, niestety.

Pożegnaliśmy także Albusa Dumbledore'a w ciele Richarda Harrisa. Wspaniały aktor zmarł i nie doczekał się wielkiego rozwoju swojej postaci, jaki szykował się w kolejnych częściach. Jego miejsce zajął Michael Gambon. Aktor nie próbował kopiować stylu Harrisa, zagrał Dumbledore'a po swojemu i wypadł całkiem nieźle. Dyrektor Hogwartu był nieco inny, ale w moim odczuciu równie dobry.

[image-browser playlist="609628" suggest=""]TM & © 2004 Warner Bros. Entertainment Inc.

Trzeci "Potter" to także ostatnia praca w serii Johna Williamsa. Tym razem i on zmienił styl - spokojne, dziecięce motywy ustąpiły miejsca nowym, żwawszym tematom akcji.

Pałeczkę po Cuarónie i Williamsie przejęli odpowiednio Mike Newell i Patrick Doyle. Książkowa "Czara ognia" jest prawie dwa razy dłuższa, niż poprzednia część, co oznaczało nie lada orzech do zgryzienia dla scenarzystów. Wiele scen skrócono lub połączono kilka wydarzeń w jedno (patrz przesłuchania Śmierciożerców), co było jak najbardziej do przyjęcia, biorąc pod uwagę wspomnianą objętość książki.

Adaptacja czwartego tomu została wykastrowana jednak z pewnego bardzo interesującego (i widowiskowego, przynajmniej na kartkach książki) wątku - finałowego meczu Mistrzostw Świata w Quidditchu. Kiedy podczas pierwszego seansu zobaczyłem, jak zupełnie pominięto tę wielką rozgrywkę, czułem się co najmniej spetryfikowany, jak po spojrzeniu w oczy bazyliszka (przez jakąś zasłonę naturalnie). Co prawda, nie było to istotne z punktu widzenia rozwoju dalszej fabuły, ale w książce poświęcono temu całkiem sporo miejsca - i nie bez przyczyny, opis widowiska, zarówno samej gry w Quidditcha, jak i towarzyszącym mu występom magicznych kreatur, był iście fantastyczny. Kto nie chciałby też zobaczyć, jak działają pamiętne omnikulary?

Na stanowisku kompozytora odnajduje się tutaj także Patrick Doyle, który choć czerpie dużo z pracy Williamsa przy poprzednich częścach to jednak prezentuje to w świeży sposób. Jego kompozycja otwierająca film - choć krótka - jest chyba moją ulubioną spośród całej sagi. Dodatkowo doskonale został tam inkorporowany "Hedwig's Theme" Williamsa (tak to się robi, panie Desplat!).

[image-browser playlist="609629" suggest=""]TM & © 2005 Warner Bros. Entertainment Inc.

"Czara ognia" nie uniknęła bardzo wyraźnej wyższości książki nad filmem. Poprzez duże cięcia w fabule, obraz choć jest spójny, to jednak nie ma w nim wielu rzeczy, które pomogłyby nam lepiej poznać bohaterów i się z nimi utożsamiać. W filmie ledwie zaakcentowano konflikt na linii Ron-Hermiona - co boli tym bardziej, że aktorzy znacznie dojrzali od czasów pierwszych filmów Columbusa i to zarówno pod względem samego wyglądu fizycznego, jak i gry aktorskiej. Zresztą już w "Więźniu Azkabanu" Emma Watson i Rupert Grint zaczęli błyszczeć i rozwijać skrzydła. Ze świecą szukać także wątku problemów finansowych rodziny Weasleyów - praktycznie w każdym filmie było to jedynie ukryte między wierszami. Jak jednak mają to wyłapać widzowie, którzy książki nie czytali? Oni ledwie rozumieją, co mówią przysłowiowe wiersze, trudno wymagać od nich, by jednocześnie interpretowali myśli podmiotu lirycznego. Finansowych cięć związanych z Weasleyami to zresztą nie koniec. Bezpardonowo pozbyto się zakładu Freda i George'a z Ludo Bagmanem, który przecież przewijał się przez cały ksiązkowy pierwowzór. Postać Ludo została jednak pogrzebana wraz z finałowym meczem Quidditcha. Zupełnie niezrozumiałe to posunięcie, biorąc pod uwagę, że temat pieniędzy bliźniaków Weasleyów stał się istotny w trzech kolejnych tomach. Ale jego pominięcie to i tak małe kremowe piwo w porównaniu z tym, co się stało z następnymi filmami z serii.

Nowym Ministrem Magii, czy jak też zwą te stanowisko mugole - reżyserem, został David Yates. Człowiek, który do tej pory święcił triumfy w brytyjskiej telewizji. Na swoim koncie miał już kilka nagród BAFTA oraz jedną statuetkę Emmy. Zapowiadło się dobrze, ale niestety jako wielki fan czarodzieja z blizną na czole muszę przyznać, że dany mu budżet Yates wykorzystał w raczej dziwny sposób. Choć oczywiście, "Zakon Feniksa" był do zekranizowania równie trudny, jak oswojenie Irytka.

Niemożliwym zadaniem jest przełożyć prawie 1000-stronicowy tom na dwugodzinny film - znów trzeba było kroić. A niestety scenarzysta Michael Goldenberg (który jednorazowo zastąpił Steve'a Klovesa) użył diffindo w zdecydowanie niewłaściwych miejscach. Trudno wyliczać tutaj sceny, wątki i rzeczy, których zabrakło w stosunku do książki, bo pozbycie się pewnych rzeczy było konieczne i zrozumiałe. Jednak niech mnie lumosem ktoś oświeci, w jaki sposób duet Yates-Goldenberg potrafił sprawić, że film jest miejscami autentycznie nudny? Na brodę Merlina, przecież po okrojeniu fabuły, zostało tylko to, co najważniejsze, prawie sama akcja!

[image-browser playlist="609630" suggest=""]TM & © 2007 Warner Bros. Entertainment Inc.

Krok w tył został poczyniony także jeśli chodzi o warstwę muzyczną - Yates zatrudnił Nicholasa Hoppera, z którym pracował już wcześniej wielokrotnie. O ile soundtrack jest poprawny, o tyle brakuje mu polotu, świeżości, jaką za każdym razem prezentowali Williams i Doyle. In plus wypada zaliczyć jedynie całkiem zgrabny motyw Dolores Umbridge, która pojawia się w piątej części. Reszta utworów jest zupełnie bezpłciowa, podobnie jak cały film. Doprawdy, nie wiem, jakiego zaklęcia czyszczącego używał reżyser, ale podziałało znakomicie - nie odnalazłem w produkcji ani krzty magii, która nie tylko była obecna w poprzednich odsłonach, ale wręcz wylewała się wcześniej z ekranu. Za "Zakon Feniksa" David Yates powinien stanąć przez Wizengamotem.

Gdyby tak się stało, prawodpodobnie zostałby skazany na żywot w Azkabanie bądź pocałunek dementora - na to jednak studio Warner Bros. nie mogło sobie pozwolić. Kolejny film w końcu nie nakręci się sam. Adaptacja "Księcia półkrwi" znów została powierzona Yatesowi i tym razem się nieco zrehabilitował. W szóstej części powraca zagubiona magia, choć wciąż nie w takiej ilości, jakbyśmy chcieli. Kloves w scenariuszu z jednej strony błyszczy pomysłowością, a z drugiej popełnia dziecięce gafy. Udało mu się dodać kilka niezłych scen, których w książce nie ma lub są jedynie opisane, że dzieją się w tle - jak to, co robią Śmierciożercy na przykład. Z drugiej strony popełniono niewybaczalne, niczym niektóre zaklęcia, pomyłki. Że słudzy Lorda Voldemorta potrafią latać bez mioteł dowiedzieliśmy się już w poprzednim filmie - tym razem jednak twórcy nie tyle naciągają fabułę do własnych potrzeba, a całkowicie ją zmieniają. Myślodsiewnia, tak ważna w książkowym pierwowzorze, umyka gdzieś w gąszczu innych wydarzeń - właściwie większość wiedzy na temat Czarnego Pana skumulowano w jednej retrospekcji. I nie miałbym nic przeciwko, gdyby nie fakt, że zabrakło jakiejś wymiany zdań pomiędzy Dumbledorem a Potterem, w którym dyrektor Hogwartu wytłumaczyłby młodemu Potterowi, czym mogą być horkruksy. Harry przez to chyba przed premierą siódmego filmu musiał iść na fakultet do profesor Trelawney i nauczyć się przewidywać, co Dumbledore bądź sam Voldemort mieli na myśli. Zresztą, jeśli ktoś nie czytał książek zgubił się już na pewno w piątej części i nie czeka na rozwój fabuły tylko na promyki światła wydobywające się z różdżek, tudzież inne widowiskowe efekty specjalne.

[image-browser playlist="609631" suggest=""]TM & © 2009 Warner Bros. Entertainment Inc.

Tak, iskry ważna rzecz, szczególnie, że właśnie sporo iskrzenia było pomiędzy głównymi bohaterami w pierwowzorze Rowling. Tutaj jest bardzo nierówno - z jednej strony dobrze wypadł wątek Rona i Hermiony, z drugiej tragicznie wręcz Harry'ego i Ginny. Jakkolwiek Daniel Radcliffe i Bonnie Wright radzą sobie w pojedynkę bez zarzutu, to razem zupełnie im coś nie wychodzi. Już więcej chemii jest pomiędzy Granger a Potterem, niż nim a młodą Weasleyówną.

Osobiście oceniam "Księcia półkrwi" jako książkę najsłabszą z sagi i jest też ona chyba najtrudniejsza do przetransmutowania na film. Najwięcej tak naprawdę rozgrywa się w głowach (i sercach) naszych bohaterów, co przecież trudno pokazać na ekranie. Tak więc filmowa adaptacja szóstej części jest produkcją udaną, na pewno lepszą od poprzedniczki, choć niestety nie pozbawioną solidnych wad i dziur w fabule. Jak udało się Yatesowi zupełnie zniszczyć zagadkę tożsamości tytułowego Księcia to nie pojmuję do dziś - to przecież głównie to trzymało uwagę czytelnika przy lekturze książki. Przy braku fizycznej obecności Voldemorta w tej części, film zwyczajnie cierpi na deficyt jakiegoś głównego wroga.

Pomysł dzielenia jednego dzieła na dwa filmy zdaje się ostatnio zaczyna robić się coraz bardziej popularny. Za śladem "Insygniów Śmierci" poszedł też "Hobbit", czy "Przed świtem" z sagi "Zmierzch". Rozważano już to rozwiązanie przy okazji "Czary ognia", jednak chyba wyszło to ostatecznie serii na dobre - w ten sposób finał opowieści o młodym czarodzieju będzie jeszcze bardziej spektakularny, a co za tym idzie, kasowy.

[image-browser playlist="609632" suggest=""]TM & © 2010 Warner Bros. Entertainment Inc.

Po raz pierwszy film Yatesa nie zawodzi - można rzec, opisując wrażenia z seansu pierwszej części "Insygniów Śmierci". Choć klimatem produkcja znacznie różni się od poprzednich to ogląda się ją z zapartym tchem, nawet pomimo tego, że właściwie niewiele się dzieje. Następuje dopiero zawiązanie akcji, wątki zaczynają się kształtować, bohaterowie doznają przebłysków, co powinni teraz zrobić i... i na tym się obraz kończy. Cliffhanger jaki nam zaserwowano przypomina serialowe produkcje, które również stosują zawieszenia akcji w ostatnich sekundach, by przyciągnąć widzów za tydzień, do kolejnego odcinka. Siódmemu "Potterowi" udaje się to doskonale. Dostajemy kolejną dawkę Ralpha Fiennesa jako Voldemorta, w której jest po prostu genialny oraz Heleny Bonham Carter jako Bellatrix Lestrange, również grającej co najmniej zjawiskowo. Dobór aktorów jednak od samego początku był piekielnie mocną stronę filmowej sagi o Potterze, od Alana Rickmana (Severus Snape), poprzez Kennetha Branagha (Gilderoy Lockhart), aż po Gary'ego Oldmana (Syriusz Black).

Yates rzuca też na pożarcie hipogryfom Nicholasa Hoppera, a pałeczkę kompozytora przejmuje Alexandre Desplat. Choć wciąż ubolewam, że nie dane nam jest doświadczyć powrotu Johna Williamsa (co było prawdopodobne, bo sam Williams był tym zainteresowany), to jednak Desplat okazał się być wyborem znakomitym. Jego partytura wbija w fotel już od pierwszej chwili, z każdym kolejnym motywem jeżą się włosy na głowie, a po końcowej scenie trzeba wycierać ślinę, która zebrała już na wargach przez zupełny opad szczęki. Właściwie jego muzyka byłaby idealna, gdyby nie jeden podstawowy fakt - brakuje tu odwołań do poprzednich kompozycji z serii. Nie ma ani Williamsa (z drobnym wyjątkiem), ani Doyle'a, ani Hoppera. Słynny "Hedwig's Theme" przewija się zaledwie dwa razy i to i tak w wykastrowanej wersji. To za mało. "Insygnia Śmierci" to przecież finał opowieści o młodym czarodzieju, zwieńczenie tej 10-letniej serii. Powinna to być klamra spinająca całą tę historię, a tymczasem wyraźnie tego brakuje. Z drugiej strony jednak soundtrack Desplata to kawał dobrej muzyki filmowej, która jest nienaganna technicznie, klimatyczna i co ważne, pełna magii. Broni się zarówno w obrazie, jak i poza nim - a nie każda kompozycja to potrafi.

[image-browser playlist="609633" suggest=""]TM & © 2011 Warner Bros. Entertainment Inc.

Dobrym rozwiązaniem ze strony studia było także oddanie kilku ostatnich filmów z serii temu samemu reżyserowi (jakkolwiek bym go nie krytykował). Dzięki poparciu Warner Bros. David Yates mógł śmiało realizować swoją wizję świata czarodziejów, rozpoczętą już w "Zakonie Feniksa". Dzięki temu cała seria jest spójna i ogląda się ją, jak dobry serial (z niewyobrażalnym wręcz budżetem oczywiście). Nie ma tu żadnych zgrzytów pod względem klimatu, jaki to można odczuć podczas seansu drugiej i trzeciej części pod rząd. Yates nadaje swój własny ton filmom, mając jednak na uwadze to, co zrobił Cuarón, Newell i może mniej, Columbus.

Druga część "Insygniów Śmierci" to film, który musi się udać. Mając tak solidną podstawę, jaką jest ostatnia książka J.K. Rowling i prawie trzy godziny na opowiedzenie historii z ledwie kilkuset ostatnich stron tej powieści, Yates jakkolwiek przez potteromaniaków krytykowany, tak po prostu nie może tego popsuć. Jasne, może to nie być najlepsza adaptacja wszech czasów, ale to wciąż będzie diabelnie dobry film.

Pierwsze recenzje, jakie pojawiły się w zeszłym tygodniu były ekstremalnie pozytywne. Nie było dziennikarza, który by się ostatnim "Potterem" nie zachwycał. Teraz, kiedy niemal w każdym kraju odbyły się już pokazy prasowe, zaczęły pojawiać się recenzje trochę mnie przychylne. Cóż, takie też zawsze muszą być. Jednak za dobry zwiastun może robić fakt, iż mimo krytyki, druga część "Insygniów Śmierci" i tak jest uznawana praktycznie jednogłośnie, za najlepszy film Yatesa. Mnie osobiście to wystarczy.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj