W ciągu ostatnich kilku lat można zauważyć, że na ekrany kinowe powracają filmy traktujące o problemach rasowych, które dotykały czarnoskórą ludność Stanów Zjednoczonych. Mowa tu jednak nie o marginesie filmowym, niszy artystycznej czy produkcjach "społecznie zaangażowanych", ale kinowym mainstreamie, docenionym nie tyle na europejskich festiwalach, co uhonorowanym nominacjami oscarowymi mającymi przede wszystkim charakter uznaniowy. Przesycony do granic przyzwoitości akcją i nawiązaniami intertekstualnymi Django (2012) Quentina Tarantino, deklaratywny, opowiadający o wprowadzeniu słynnej 13. poprawki Lincoln (2012) Stevena Spielberga czy niezwykle wyrafinowany Zniewolony (2013) Steve’a McQueena zdają się być najodpowiedniejszymi reprezentantami tej tendencji.

Są to sztandarowe filmy ostatnich dwóch sezonów, które łączy nie tylko podobna problematyka. Wszystkie spotkały się również ze względnie dobrym przyjęciem krytyki, odniosły kasowy sukces (w przypadku Zniewolonego nie jest to jeszcze pewne, ale liczby z pierwszych tygodni wyświetlania zdają się to potwierdzać) i doczekały się licznych nominacji oscarowych, a także samych statuetek. Wszystkie one czerpią z tej samej formuły kina wielkich narracji historycznych. Można uznać więc, że twórcy filmowi od jakiegoś czasu wykazują chęć tworzenia filmów o czarnym niewolnictwie, a co ważniejsze, widzowie chcą je oglądać i nagradzać. Fenomen ten jest wart uwagi z kilku powodów. Jednym z nich jest sama natura i stosunek Fabryki Snów do kwestii równouprawnienia. Wprawdzie Hollywood od początku istnienia było matecznikiem liberalizmu i swobody obyczajowej, ale otrzymywało na to pewne przyzwolenie od władzy "dominującej". Czasem wschodnie wybrzeże stawało się wręcz narzędziem politycznej walki jak w czasach powojennego maccartyzmu czy triumfującej w latach 80. reaganomatografii. Zapewne trudno jednoznacznie określić, czy dzisiaj kraina wielkich wytwórni przypomina bardziej siedlisko lewicowych "postępowców-intelektualistów", czy może tylko rozpustnych gwiazdorów z syndromem Piotrusia Pana, a w rzeczywistości podporządkowanych aktualnej władzy. Faktem jest natomiast ciągle stawiany zarzut marginalizowania czarnoskórych aktorów i filmowców, który raz po raz wraca na salony. Wciąż pamiętamy kontrowersje związane z pominięciem Denzela Washingtona w przyznaniu Oscara za pierwszoplanową rolę w Huraganie (1999) (ostatecznie dostał ją za trzy lata późniejszą, znakomitą kreację w Dniu próby). Długo też zajęło Akademii przyznanie tej nagrody czarnoskórej aktorce. Emocjonalne wystąpienie Halle Berry na gali w 2001 roku jest jednym z bardziej pamiętnych w historii tej instytucji. Już w 1997 roku jednak Cuba Gooding Jr. szalał z radości po otrzymaniu złotego rycerza za drugoplanową rolę w Jerrym Maguirze, dając poniekąd do zrozumienia, że nie jest to tylko jego prywatny sukces, ale dotyka to całej grupy społecznej, z którą może się identyfikować. Zdaje się więc, że mur uprzedzeń upadł już ponad dziesięć lat temu i Hollywood nie jest już ani zbyt "białe", ani zanadto "czarne".

Niemniej głosy niezadowolenia w tej kwestii wciąż się pojawiają, w czym niewątpliwie prym wiedzie znany zarówno ze znakomitych filmów, jak i radykalnych wypowiedzi reżyser Spike Lee. To on miał rzekomo uznać Django za film rasistowski ze względu na "ubranie" problemu niewolnictwa w formułę spaghetti westernu. W jego dorobku zaś znajduje się czerpiący z formuły kina wojennego, widowiskowy "Cud w wiosce Santa Anna" (2008), który również można do pewnego stopnia można przypisać do zarysowanej w tym artykule tendencji filmowej. Ukazuje on historię amerykańskiego oddziału złożonego z czarnoskórych żołnierzy walczących w czasie II wojny światowej na terenie Włoch. Zapewne wbrew intencji Lee obraz ten można usytuować między ostatnią produkcją Tarantino a Zniewolonym McQueena. Z tym pierwszym łączy go wykorzystanie formuły gatunkowej oraz posłużenie się groteską, z tym drugim - wyrafinowanie estetyczne oraz głęboka wrażliwość na cierpienia bohaterów, których historię opowiadają. U twórcy "25 godziny" staje się ona tak intensywna i rzewna, że traci na wiarygodności i miast wzruszać, wzbudza śmieszność.

Spike Lee zdaje się bowiem tak zafiksowany na krzewieniu "równouprawnienia" w kinie, że traci dystans do podejmowanej tematyki. Pod tym względem ustępuje on bardziej zrównoważonemu McQueenowi. Stosunkowo młody twórca o niewielkim dorobku pokazał, że potrafi robić filmy dosadne w wymowie, ale zarazem niezależne ideologicznie. Jego "Głód" (2008) i "Wstyd" (2011) wprawdzie miały wyraźnie określony kontekst, czas, miejsce akcji i pochodzenie bohaterów, ale zarazem opowiadały o cierpieniu oraz bólu, zarówno fizjologicznym, jak i psychicznym, co już można traktować jako kategorie uniwersalne. Równie dobrze zdaje się być zbilansowany Zniewolony, adaptacja dziennika Solomona Northupa, który opisał w nim dramatyczną historię swojego uprowadzenia i dwanaście lat morderczej niewoli na plantacjach południowych Stanów. Jest to więc opowieść oparta na faktach, a bohater jest historyczną postacią, która miała decydujący wpływ na rozwój ruchu abolicjonistycznego w USA. Solomon w wydaniu Chiwetela Ejiofora, nominowanego za tę rolę do Oscara, w gruncie rzeczy jest postacią bierną, poddaną pod łaskę bądź niełaskę białego posiadacza ziemskiego. Jedyne, co może zrobić, to zacisnąć zęby i spróbować przetrzymać kolejne katusze. Do najpiękniejszych scen z filmu należy ta, w której bohater z założonym na szyję powrozem, którego drugi koniec jest przywiązany do gałęzi drzewa, staje na palcach, by nie dopuścić do całkowitego zaciśnięcia się pętli. Zdarzenie to ma miejsce w iście rajskiej scenerii zielonej Luizjany, w tle zaś krzątają się inni mieszkańcy plantacji, którzy zajmując się swoimi obowiązkami, jedynie zerkają w stronę walczącego o każdy oddech (i zarazem życie) mężczyzny. Scena ta nie jest metaforą udręczonej czarnej rasy - jest filmowym ekstraktem z ludzkiego cierpienia, aplikowanym widzowi przez nienaturalnie długi czas.

McQueen stroni również od demonizowania białych postaci. Nie zostawia wprawdzie wątpliwości co do tego, że do nich należy decyzja o życiu i śmierci niewolnika. Sposób ich ukazania zdaje się raczej wskazywać na pogodzenie autora z niegdysiejszymi realiami. Wprawdzie bohater grany przez Michaela Fassbendera to prawdziwy psychopata, przy którym Calvin Candie jawi się jako niesforny psotnik, ale w istocie jest on zwyrodnialcem również pośród "równych" sobie. Do tego nieszczęśliwym i sfrustrowanym. Wraz ze swoją modliszkowatą żoną (w tej roli zamrażająca krew w żyłach Sarah Paulson) tworzy demoniczny tandem o wyraźnych skłonnościach autodestrukcyjnych, przez co zwiastujący nieuchronny upadek niewolniczej cywilizacji, w której drapieżnicy zaczynają pożerać samych siebie.

Zniewolony zdaje się być pod pewnymi względami skrajnie odmienny od dwóch wyżej wymienionych filmów. Zapewne można go potraktować jako rewers Django, wspólnie z którym ukazuje przepiękne krajobrazy południa Stanów i utrwala metaforyczne znaczenie bawełnianych pól. Jest przy tym właściwie pozbawiony wartkiej akcji, a siła emocji wyrażana jest ekspresyjnymi, wręcz teatralnymi scenami, jak fragment, w którym Solomon uświadamia sobie, że został uprowadzony. Podobnie jak Lincolna, cechuje go sztych historyczny, postulowanie humanistycznych pryncypiów, a także bazowanie na materiale źródłowym w postaci literackiego pierwowzoru. Zarazem skromność i kameralności finałowej sceny jest zupełnym przeciwieństwem tego, co zaprezentował Spielberg w końcówce swojej produkcji. Różnice między tymi filmami są zatem równie liczne co podobieństwa, a może nawet liczniejsze. Skąd więc skojarzenie tych tytułów jako swoistej "czarnej trylogii"? Brak w nich bowiem kolektywnego, zbiorowego bohatera, mimo że mówią o zbiorowości. W każdym z nich pojawia się pomnikowy protagonista, który poniekąd wznosi się ponad ogół, jest - posługując się rasistowską filozofią Candielandu - "tym jednym, wyjątkowym murzynem spośród 10 tysięcy". (Popularne stało się określanie Lincolna pierwszym "czarnym" prezydentem. Jego przeciwnicy polityczni określali go mianem Abraham Africanus the First. Niektórzy wręcz imputują, że miał być owocem nieformalnego związku swojej matki z jednym z niewolników.) Produkcje te spełniają funkcję raczej mitotwórczą niż historyczno-rozliczeniową. Lekcję historii bowiem Hollywood, miejmy taką nadzieję, już odrobiło, chociaż stare nawyki często dają o sobie znać. Stąd i szczególne znaczenie tych filmów, które mają zrewidować dawne wyobrażenia, zastępując je nowymi. Nie od dziś wszak wiadomo, że przemysł kinowy to nie tylko maszynka do robienia pieniędzy, ale i wytwarzania ponadnarodowych mitów.

Jakie są w takim razie szanse, że Oscar będzie w tym roku "czarny"? Fabryka Snów bywa czasem nieobliczalna, ale faktem jest, że McQueen zarówno swoim ostatnim dziełem, jak i wcześniejszymi filmami zasłużył na uznanie. Można wręcz stwierdzić, że dojrzał do tego wyróżnienia, co nie dla każdego musi być zaletą. Oscar to przecież nagroda uznaniowa, więc szansa na kolejny przełom (pierwsza statuetka za reżyserię dla czarnoskórego reżysera) jest spora. Być może nawet bez posiłkowania się argumentem o wszędobylskiej poprawności politycznej.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj