Film opowiada historię kwartetu smyczkowego z dwudziestopięcioletnim stażem. Najstarszy z muzyków i mentor całego zespołu – Peter (Christopher Walken), dowiaduje się, że jest w początkującej fazie choroby Parkinsona. Ta wiadomość jest niczym wyrok – koniec z graniem. Peter postanawia, że zagra jeden, ostatni koncert a po nim zastąpi go utalentowana, młoda wiolonczelistka. Nie spodziewa się jednak, że ta perspektywa zmian powywraca do góry nogami życie reszty kwartetu – skrzypka, Daniela oraz małżeństwa Roberta i Juliette.

O ile może się wydawać, że film powinien iść w stronę muzyki, ona sama gra raczej poboczną rolę. Zamiast godzin prób i dramatu Petera, reżyser skupia się na reszcie zespołu, który co raz gorzej się dogaduje. Dla Roberta (Phillip Seymour Hoffman) czas zmian to okazja walki o swoje marzenia – nie chce już dłużej być drugim skrzypkiem. Czuje się przez to upokorzony i zabija to jego ambicje. Nie może wybaczyć swojej żonie za to, że nie wspiera go w tej decyzji. Daniel (Mark Ivanir) poza kłótnią z Robertem na temat tego, kto ma przejąć pierwsze skrzypce wdaje się w intymne relacje z córką kolegi. To wydarzenie prowadzi z kolei do konfliktu między młodą Alexandrą a Juliette (Catherine Keener), która zostaje oskarżona o to, że nigdy nie była dobrą matką.

[image-browser playlist="592078" suggest=""]©2012 Entertainment One

Twórca idealnie kreuje swoich bohaterów, każdemu oddając wystarczająco dużo czasu by daną postać poznać. Do tego genialnie gra na uczuciach widzów prezentując konflikty między bohaterami, które trudno rozwiązać. Widz jest zmuszony opowiedzieć się za którąś ze stron, ale jest to bardzo trudna decyzja i przysparza często wiele trudności, szczególnie gdy na jaw powoli wychodzą nowe fakty dotyczące grzechów bohaterów.

Wcale nie ułatwia nam tego także gra aktorska, która stoi na wybornym poziomie – dzięki niej bohaterowie stają się jeszcze bardziej prawdziwi i co za tym idzie, jeszcze bardziej skomplikowani. Phillip Seymour Hoffman to jak zwykle klasa sama w sobie i w każdą rolę wkłada całe swoje serce. Szczególnie aktor sprawdza się w roli osób zranionych, poszukujących sensu życia i własnych marzeń. To zawsze Hoffmanowi wychodziło świetnie i tak jest tym razem. Obok niego występują rewelacyjni Catherine Keener (która nieraz towarzyszyła Hoffmanowi na planie) oraz Mark Ivanir. Całość dopełnia jak zwykle świetny Christopher Walken, który może pochwalić się jeszcze jedną świetną ubiegłoroczną rolą w "7 psychopatach". Jego postać, mimo tego, że pokazuje się na ekranie najrzadziej, kontroluje całą resztę swoją charyzmą i autorytetem. To od Petera wszystko się zaczyna i na Peterze wszystko się kończy.

Te cztery postacie, z reguły pokazane w odrębnych scenach, spotykają się od czasu do czasu na próbach lub na koncercie. To są te momenty, kiedy emocje sięgają zenitu i albo sala kinowa wybuchała śmiechem albo co poniektórzy (w tym ja) cichutko ocierali łzy z policzków. A takie sytuacje zdarzały się dość często, szczególnie, że Zilberman buduje poważną scenę, by nagle zmienić film w komedie pomyłek, lub na odwrót – widz może się śmiać do rozpuku, aż w końcu dostanie otrzeźwiający i bolesny policzek. Jednak najbardziej spektakularna scena to ostatni koncert – ten, w którym Peter kończy karierę. Dużo wzruszeń, wspaniała muzyka i wzrok odchodzącego mistrza to coś na co warto poświęcić swój czas.

[image-browser playlist="592079" suggest=""]©2012 Entertainment One

Szczególnie, że nie tylko historia i aktorstwo jest wyśmienite. Każde wnętrze ma swój klimat, a każdy kadr wygląda prześlicznie, szczególnie gdy kamera wychodzi skąpane śniegiem miasto. Jedyne do czego mogę się przyczepić w sferze wizualnej to momenty kiedy zmienia się kadrowanie praktycznie bez zmiany planu lub ułożenia kamery – psuje to wtedy atmosferę i trzeba na nowo się "wgryźć" w opowiadaną historię. Ale to jest prawdopodobnie jedyny minus filmu. Drugim minusem (tak przynajmniej uznały obecne za mną na seansie osoby lepiej znające się na muzyce) jest fakt, że aktorzy dość średnio udają, że grają. Mimo tego, że moje oko nie wychwyciło tego i dla mnie wcale nie musieli grać tego (pfff... tego! Toż to kwartet smyczkowy nr 14 Beethovena!) profesjonaliści, ale sami aktorzy, jednak w tej kwestii zaufam znawcy. Dla przeciętnego widza to czy konkretny ruch zgadza się dokładnie z konkretnym dźwiękiem nie ma w gruncie rzeczy znaczenia.

Tak czy inaczej "A Late Quartet" to perełka wśród repertuaru tegorocznego festiwalu Off Plus Camera. Z jednej strony cieszę się, że mogłem zobaczyć ten film jako jeden z niewielu w Polsce. Z drugiej strony to absolutny koszmar, że tak rewelacyjne dzieło nie dostało się do polskiej dystrybucji. Jest oczywiście jeszcze szansa, aczkolwiek niewielka, skoro w Stanach film znajduje się już na krążkach DVD. Szukajmy więc właśnie tych mniej znanych, troszkę niszowych filmów, bo często okazuje się, że to, co nie wkracza do naszego kraju jest właśnie najbardziej warte zobaczenia.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj